piątek, 22 lutego 2019

Ninh Binh i okolica - dzień I.


Nasza podróż nocnym autobusem z Phong Nha miała być przyjemna i bezstresowa. Niestety    okazało się, że było inaczej....
W naszym hotelu w Phong Nha dostaliśmy informację, że wprawdzie miejsca w autobusie nie są numerowane, ale oni postarają się żebyśmy wsiadali jako jedni z pierwszych i mieli wybór miejsc....... Faktycznie pilnowali godziny przyjazdu autobusu, poszli z nami w miejsce gdzie nas miano odebrać, ale autobus nie przyjechał. Recepcjonista zaczął nerwowo wydzwaniać i okazało się, że autobus czeka na nas w zupełnie innym miejscu. Jak dotarliśmy do autobusu, odhaczono nas na liście, sprawdzono jeszcze raz gdzie jedziemy i wpuszczono nas do środka.  Okazało się, że zostały już tylko dwa miejsca na końcu, na górze i oczywiście przy kibelku....... Dla ostatecznego dobicia nas: kojka były porwane straszliwie, nie miały podgłówków, a moim kocem przykrył się wietnamski współpasażer, oczywiście bezczelnie zajmując przy okazji połowę mojego miejsca. Trochę musiałam z "gadem" powalczyć.... bo udawał, że śpi, że nie rozumie i takie tam..... Koniec końców wywaliłam "gada" z mojej części, jakoś się umościłam i jak już zasypiałam do "gada" rozdzwonił się telefon....... Oczywiście napierdzielał na głośnomówiącym i jak kończył jedną rozmowę to za chwilę telefon dryndał na nowo ..... Do tego jeszcze zaczęła się straszliwa ulewa, a ja po wypadku w Chinach trochę boję się jazdy w złych warunkach atmosferycznych, szczególnie w nocy ...........Po długim czasie niekończących się rozmów, "gad" zmęczył się  i mogłam przysnąć.
Mój sen nie trwał długo bo autobus zaczął się co chwilę zatrzymywać, a kierowca coś wykrzykiwał po wietnamsku i co jakiś czas ktoś w pośpiechu wysiadał...... Lekko dziwiło nas, że nie widzimy pomagierki, która ma przecież za zadanie pilnować żeby pasażer wysiadł na właściwym przystanku........ Patrząc na zegarek wiedzieliśmy, że do Ninh Binh jest jeszcze daleko, więc próbowaliśmy dalej drzemać......     
Przed kolejnym przystankiem autobusu nagle poczułam, że ktoś się na mnie próbuje wgramolić.... otwieram oczy, a tu "gad" wrzuca na mnie swoje pakunki i przełazi przez moją skromną osobę na dół, przy okazji totalnie zgniatając mi torbę..... Wrzasnęłam na niego i pogoniłam, przepadł gdzieś na początku autobusu (a może wysiadł), a ja naiwna pomyślałam sobie: no to teraz sobie pośpię jeszcze ze 4 godzinki......
Ledwo zmrużyłam oko słyszę donośny krzyk kierowcy - Ninh Binh.... Szybko budzę DZ i mówię idź zapytaj gdzie jesteśmy, bo ja słyszę Ninh Binh. Zanim DZ doszedł do nieuprzejmego drivera, autobus ruszył...... Za jakieś 10 min stanął, a ja usłyszałam: Mały wysiadamy...... Zerwałam się jak poparzona, zebrałam tobołki i w długą...... Tak się spieszyłam, że zostawiłam mój wietnamski kapelusz (na szczęście tylko kapelusz).
Wysiadamy jako jedyni, ciemno jak jasna cholera, na ulicy żywego luda nie widać, wszystko pozamykane, w końcu jest koło 2.30 nad ranem i wszyscy śpią..... No to jesteśmy w czarnej du.....ie....... Próbujemy złapać jakąś taksówkę, ale jeżeli jedzie jakakolwiek to jest zajęta. W oddali widzę, że zatrzymuje się taxi, a szofer wysiada i gdzieś idzie nie gasząc koguta. Uf jest jakaś nadzieja, czekamy aż wróci i ruszy w naszą stronę. Czekamy i czekamy, a gościu nie wraca. Decydujemy, że Duży pójdzie go poszukać. No i poszedł, a ja w międzyczasie złapałam inną taksówkę i drę się na cały głos, że mam transport..... Ciekawe ilu ludzi obudziłam?
Pokazaliśmy taksówkarzowi adres naszego homstay'a, ten coś mamrocze, kiwa głową, próbuje szukać w nawigacji, a nam pozostaje tylko modlić się, żeby zgodził się nas zabrać i nie zdarł z nas jak za mokre zboże...... Kierowca godzi się i ku naszemu zdziwieniu nie rzuca jakiejś ceny z kosmosu tylko włącza licznik........
Jedziemy dobre 40 minut zanim docieramy do Gia Sinh gdzie jest nasz homstay. Podjeżdżamy pod Dinh Gia Home, brama zamknięta, żadnej furtki, wszędzie ciemno i tylko widzimy tablicę z nazwą homestay'a oraz numerem telefonu. Zanim zdążyliśmy się zorientować nasz kierowca już wyciąga telefon i dzwoni. Coś do nas mówi, wysiada, podaje nam walizki, gestem ręki nas uspokaja (domyślamy się, że za chwilę ktoś przyjdzie), kasuje od nas 212,000  wariatów i odjeżdża. Po dłuższej chwili widzimy jakieś mrugające światełko, otwiera się brama...... 
Młody chłopak prawie nie mówi po angielsku, ale sprawdza nasza rezerwację i tadam - prowadzi nas do naszego domku (wcześniej mieliśmy uzgodnione, że wprawdzie doba hotelowa zaczyna się dużo później to około 7 rano domek będziemy już mieli przydzielony, ale że o 3 rano komuś się chciało......). Pomimo niefajnych przejść wraca mi humor i czuję, że to może być jedna z fajniejszych części tego wyjazdu.
         
Zmęczeni podróżą chcieliśmy sobie dłużej pospać, ale niestety nie dało się. Od rana w ogrodzie ktoś namiętnie stuka w jakieś kamienie. Nie mamy siły wstać, nie ruszamy się, udajemy że śpimy. Nic to nie daje stukanie jest coraz głośniejsze..... Dajemy za wygraną, wstajemy i wyglądamy przez okno. Matko i córko jak tu jest pięknie. Szybki prysznic i biegniemy oglądać nasze gniazdko.













 Domki usytuowane są w zadbanym ogrodzie, są nowe, przestronne. Nasz miał widok na jezioro i pagodę Bai Dinh. Cały teren jest bardzo czysty.  Gospodarze zadbali o intymność i wygodę gości. Wybudowali kilka "altanek" gdzie można usiąść, coś zjeść lub wypić w pięknych okolicznościach przyrody. Po niewielkim jeziorku można popływać na czymś w rodzaju tratwy. Teren odgrodzony jest dosyć wysokim płotem od ciekawskich oczu mieszkańców wioski. Idealne miejsce dla nas na kilka dni.........



Jest też mały stawek gdzie hodowane są jakieś roślinki, które wykorzystywane są do przygotowywania potraw dla gości.


Wracamy na nasz taras na poranną kawkę. Przychodzi do nas senior rodu (jak się potem okazało to właśnie on rano stuka w ogrodzie) i za pomocą translatora pyta czy jesteśmy zadowoleni i jakie mamy plany na dzisiejszy dzień? Chcemy oczywiście jechać na zwiedzanie. Natychmiast oferuje nam pomoc w znalezieniu transportu i znika. Po dłuższej chwili wraca z chłopakiem, który choć trochę mówi po angielsku. Uzgadniamy szczegóły, cenę, na mapie zaznaczamy miejsca, które chcemy odwiedzić. Chłopach dzwoni po kierowcę i jedziemy oglądać okolicę.
Na początek jedziemy zobaczyć Hang Mua. Niespecjalnie jesteśmy zainteresowani eko-ośrodkiem znajdującym się u podnóża góry. Praktycznie najkrótszą drogą docieramy do jaskini, a później zaczynamy nierówną walkę z 500 schodami wiodącymi do Leżącego Smoka. Wejście na szczyt wymaga sporego wysiłku szczególnie w upalny dzień. Całą drogę pokonuje się w pelnym słońcu, schody są strome, bardzo nierówne, powybijane. Hang Mua nazywany jest "miniaturowym Wielkim Murem" ale chodzenie po Wielkim Murze było łatwiejsze...........

Trudy wspinaczki na górę Mua wynagradzają fantastyczne widoki. Panorama Tam Coc, widok na Trang An zapierają dech i warte są każdego wysiłku.
















Zachodzimy do jaskini tygrysa.







I rozpoczynamy naszą nierówna walkę ze schodami i upałem.




Po pokonaniu pierwszego etapu widoki na okolicę zachęcają do dalszego wysiłku. Nie poddajemy się i wdrapujemy się wyżej, a schody są w coraz gorszym stanie.











Tam Coc wygląda fantastycznie. Szkoda tylko, że "ryżowe dywany" nie są żółte........



Już się nie możemy doczekać pływania po Ta Coc, ale najpierw trzeba zobaczyć Leżącego Smoka....



Jesteśmy prawie na szczycie.







I nareszcie...









Duży wdrapuje się do smoka po kamieniach, ja sobie odpuszczam, bo z moim lękiem wysokości raczej bym z tych kamieni nie zeszła......





Ze szczytu w ładną pogodę widać Ninh Binh







Po zejściu  trzeba się było trochę zrelaksować, bo góra dała nam ostro w kość i wcale się nie dziwię, że część turystów dochodzi tylko do pierwszego punktu widokowego i rezygnuje z dalszej wspinaczki chociaż dla mnie osobiście zejście było dużo większym wyczynem niż wejście na szczyt....... 




Czas na relaks w pięknych okolicznościach przyrody czyli rejs po rzece.
Kierowca dowozi nas do przystani sampan w Tam Coc gdzie kupujemy dwa bilety. Jeden za 120 000 od osoby, który jest biletem wstępu. Drugi za 150 000 to opłata za łódkę. Tutaj na łódkę wejść mogą tylko dwie osoby.



Wypływamy w rejs.....


Nasza kapitan łodzi ułatwia sobie życie..... w rękach trzyma parasol chroniący ją przed ostrym słońcem, a wiosłuje nogami. 
















Troszkę byliśmy zaskoczeni widokiem gospodarstwa wybudowanego u podnóża jednej z wapiennych gór-wysp.






Podczas dwóch godzin rejsu odwiedziliśmy trzy jaskinie. Hang Ca, Hang Hai i Hang Ba.





Pływamy wśród gór, pól ryżowych i wiosek. Widok pasących się zwierząt nie dziwi chociaż chwilami zachodzimy w głowę jak one się tam dostały.......























Rejs nas totalnie zrelaksował i nie czujemy żadnego zmęczenia. Chcemy jeszcze zobaczyć Hoa Lu. Oczywiście mając lokalnego kierowcę nawet nie interesujemy się gdzie i czy prawidłowo jedzie........ Nagle zaczynamy poznawać okolicę.... zaraz zaraz my chyba jesteśmy koło naszego hoteliku..... próbujemy zapytać kierowcę, ale on tylko macha ręką,pokazuje na zegarek i jedzie do wioski...... Zanim zdążyliśmy zaparkować nasi gospodarze już są przy samochodzie i pytają czy wszystko ok. jesteśmy źli i mówimy, że kierowca nie zawiózł nas do Hoa Lu. Okazuje się, że jest już za późno i nie sprzedają biletów więc pojedziemy tam jutro.... Płacimy za dzisiejszy dzień i umawiamy się co chcemy robić jutro. 
 Jak na nas jest jeszcze wczesna pora no i mamy jeszcze sporo sił na zwiedzanie. Z naszego okna jest widok na pagodę pytamy czy będzie jeszcze otwarta? Okazuje się, że tak. No to jedziemy...... Nasz gospodarz wyjaśnia, że kierowca nas zawiezie, zostawi przed wejściem i wróci po nas za godzinę i że mamy mu nic nie płacić. 
Główne wejście do Bai Dinh jest dosyć daleko od pagody.....Odwiedzającym oferuje się więc podwózkę elektryczkami za 30 000 od osoby w jedną stronę. Warto skorzystać bo dojście do pagody trochę czasu zajmie. Na moje oko ponad dwa kilometry w pełnym słońcu........ Wstęp do świątyni Bai Dinh kosztuje 120 000 od osoby. 
Świątynia Bai Dinh zajmuje powierzchnię 700 hektarów, położona jest na wzgórzach Ba Rau. Jej budowazjęła siedem lat. Jest to stosunkowo nowa świątynia bo ukończona w 2010 roku. Największą konstrukcją świątyni jest sala Tam The. 
Bai Dinh to największa buddyjska świątynia w Wietnamie. jest miejscem pielgrzymek wiernych z całego świata. Raz do roku odbywa się tu największy festiwal buddyjski w kraju. 

















Na szczycie wzgórza umieszczono największy w Wietnamie posąg Buddy. Waży 10 ton i ma 10 metrów wysokości.






Po zachodzie słońca zapalają się światła i świątynia wygląda naprawdę niesamowicie.







Obejście kompleksu zajęło nam sporo czasu. Wychodziliśmy jako jedni z ostatnich gości. Byliśmy bardzo zdziwieni, że przy wyjściu czeka na nas nasz gospodarz. Okazało się, że kierowca czekał na nas bardzo długo i bał się, że się gdzieś zgubiliśmy. Zadzwonił więc do właścicieli homestaya i poprosił o pomoc. Właściciel przyjechał na skuterku i poszedł nas szukać....... Obaj panowie odetchnęli z ulgą jak zobaczyli Zające.........
Po powrocie czekała na nas kolacja. Oczywiście mogliśmy wybrać sobie miejsce, gdzie chcemy zjeść. Postanowiliśmy usiąść w ogrodzie nad jeziorem w oświetlonej altanie. Kolacja pyszna, miejsce z tych romantico, my dopieszczani co chwilę przez właścicieli. Co chwilę przychodzą, pytają czy czegoś nie potrzebujemy, czy nam smakuje, jak nam się podoba, co chcemy robić jutro itd.... ech czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Tak, ale o tym w kolejnym wpisie......... 









3 komentarze:

  1. Aniu - skąd Wy bierzecie siły? Program macie strasznie napięty! Oczywiście porównuję do siebie ;) Po paru schodkach padłabym jak nieżywa :)) A Wam ciągle mało... :)) Bardzo ciekawe te Wasze wyjazdy.
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Asiu jak wracamy do Pl to ładujemy baterie..... ale powiem, że tego dnia to chyba pobiliśmy rekord..... bardzo bałam się o serducho DZ... bo był dopiero co po zabiegu...... a i mój lęk wysokości robił swoje...., a potem jeszcze ta wizyta w pagodzie gdzie musisz wchodzić pod górę i to mocno....... Ale Asiu wiesz jak to jest.... w życiu trzeba się zmęczyć i ryzykować żeby zobaczyć to co się chce....

    OdpowiedzUsuń
  3. No wiem wiem :)) Ale czasem ten wysiłek nas przerasta, tzn. mnie przerasta i muszę wtedy odpuścić :( Piękne te Wasze podróże!

    OdpowiedzUsuń