poniedziałek, 2 marca 2020

Z Puerto Princesa na Boracay

Nasz lot do Manili jest o 7:20 więc wcześnie rano śniadanie i hotelowy transfer na lotnisko. Niestety nie było wtedy jeszcze połączeń bezpośrednich między filipińskimi wyspami i wszystkie loty odbywały się z przesiadką na jednym z dwóch hubów - w Manili albo na Cebu. My mamy przesiadkę w Manili.  Jeszcze tylko musimy uiścić opłatę wylotową 200 wariatów od osoby i w drogę...


Z okna samolotu podziwiamy widoki tego wyspiarskiego kraju. Ile tu dałoby się zobaczyć gdyby tak podróżować przez kilka miesięcy jachtem...








Już po godzinie lotu pod skrzydłami widać Manilę...


Tym razem oba loty są z tego samego terminalu, więc mały spacer, trochę oczekiwania i o godzinie 12:30 Philippine Airlines PR 2049 zabiera nas w drogę do Caticlan gdzie przylot przewidziano na 13:30...






W końcu w okienkach widzimy wyspę z plażami i hotelami. Znak, że musi to być Boracay...








Nasz samolocik wydawał się już być malutki, a tu na lotnisku jeszcze mniejsze maszyny. Tyle, że one zabierają turystów z dużą kasą w miejsca gdzie dotrzeć można tylko łodzią lub wodnopłatem...


Lot do Caticlan Godofredo P. Ramos Airport wybraliśmy ze względu na to, że drugie, większe, obsługujące Boracay lotnisko znajduje się w Kalibo. Lotnisko większe, międzynarodowe, zaledwie 70 km dalej... Tyle, że te 70 km to około 2 godziny tłuczenia się autobusem po filipińskich drogach. A tu, wystarczy przejść 600 m by być już w porcie, z którego odpływają łódki na Boracay. Jeszcze wygodniejszą opcją jest kupić na lotnisku transfer na Boracay podając nazwę docelowego hotelu. Wtedy na przystań podwozi busik, bilety są kupione, a na Boracay jest zapewniony transport do hotelu lub jak najbliżej hotelu się da.... Koszt to 400 wariatów od osoby.




Podróż łódką krótka, parę minut, ale bez kapoka się nie da...


No i lądujemy w Cagban Jetty Port. Teraz już prosta droga do naszego hotelu...


Nasz hotel The Tides położony jest na wysokości Station 2 zaledwie kilkadziesiąt metrów od sławnej White Beach w pobliżu sklepów, barów i restauracji...


Hotel jest nowoczesny, pokój jest świetnie wyposażony - niestety na parterze, więc z wyjściem na taras ale bez balkonu, co z drugiej strony rekompensuje basen i bar na dachu... Jest dobrze...







Oczywiście Zające nie usiedzą zbyt długo w pokoju więc po szybkim rozpakowaniu, zmianie strojów i pozyskaniu niezbędnej wiedzy w recepcji ruszamy na rozpoznanie miejsca czyli spacer wzdłuż White Beach...


Plaża jest biała, piaseczek jest biały, a wzdłuż plaży ciągnie się deptak, którego na szczęście nie zdecydowano się ani wybetonować ani wybrukować i można sobie spokojnie na bosaka pochodzić po mięciutkim i cieplutkim, ale nie gorącym bo osłoniętym palmami, piaseczku... Miodzio...



No a już spacer po White Beach rozwala zupełnie. Tylko gdzie te tłumy na plaży, o których czytaliśmy przed wyjazdem?

























I tak sobie chodzimy i nawet nie zauważamy, że słoneczko pomału zaczyna opadać w kierunku wody. I na plaży pojawia się coraz więcej ludzi, głównie Azjatów, a od strony morza lawinowo rośnie liczba żaglowych łódek zaparkowanych przy plaży...










Coraz bardziej zmieniają się kolory. Wszystko nabiera odcieni złota...















Zmienia się też bulwar wzdłuż plaży. Zapalają się zdobiące drzewa światła. Miejsce leżaków zajmują stoliki, tam gdzie jeszcze chwilę temu stały punkty z lodami czy napojami pojawiają się kuchnie z daniami obiadowymi. Większość oferowanych przysmaków jeszcze kilka godzin wcześniej pływała w morzu wokół wyspy...











Zające też decydują się na kolację. Wybór jest przeogromny. Tym razem pada na mój ulubiony makaron i sizzlerka...




A na koniec dnia idziemy jeszcze na basen i do baru na dachu naszego hotelu...



A od jutra leżing, plażing, nicnierobing i korzystanie z uroków pięknego Boracay...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz