poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Ha Giang - Dong Van

Dzień przywitał nas pełnym zachmurzeniem. Nie jest to dobry znak, ale nie poddajemy się .....pełni optymizmu schodzimy na śniadanie. Okazuje się, ze śniadanie będziemy jedli w prywatnej części hotelu i zostanie przygotowane przez właścicieli.... trochę to wszystko trwa, dostajemy jajka sadzone, dżem, świeżo wyciskany sok z pomarańczy, pyszne bułeczki, niestety mazidło,  mufinki i domowa tradycyjnie parzona kawa.   
Kierowca już na nas czeka, wymeldowujemy się z hotelu i jedziemy do QT Motorbikes & Tours podpisać umowę i zapłacić za samochód. QT to prężnie rozwijająca się agencja turystyczna specjalizująca się w wynajmie motori, skuterów i samochodów oraz organizowaniu wycieczek po północnym Wietnamie. Przy agencji jest też spory guest house. Właściciel firmy - Chińczyk, bardzo dobrze mówi po angielsku, przed przyjazdem można wszystko uzgodnić z nim przez neta..... No może nie wszystko.... Przy podpisywaniu umowy okazało się, że podczas naszych ustaleń pominięto drobny szczegół.... w cenę wynajmu nie zostały wliczone opłaty za wyżywienie i nocleg kierowcy..... Co nie do końca nam się podobało.... Oczywiście nie mamy nic przeciwko płaceniu za kierowcę bo to normalka, ale powinno to być doliczone do ostatecznej ceny za wynajem...... Pierwszy raz spotykamy się z taką formą rozliczenia. Zawsze do tej pory wszelkie koszta związane z kierowcą  w tym zarezerwowany dla niego nocleg były rozliczane przez biuro i było to wygodne dla obu stron. My nie musieliśmy się martwić czy w zarezerwowanym przez nas hotelu będzie nocleg dla kierowcy, a kierowca mógł swobodnie decydować kiedy i gdzie chce jeść..... Zazwyczaj i tak zapraszaliśmy kierowcę do restauracji, ale jeżeli nie miał ochoty lub miał inne plany spokojnie mógł odmówić. Tu niestety będzie inaczej i sami się zastanawiamy, czy przypadkiem nie będzie problemów...., a co jak hotel nie będzie miał pokoju dla kierowcy? Mam mu odstąpić swoje łóżko? Przecież ten człowiek musi odpocząć, zregenerować siły..... 




Wyjeżdżamy z Ha Giang i jedziemy w kierunku Bac Sum. jesteśmy zachwyceni widokami, niestety pogoda zaczyna się psuć. Pada deszcz...... Po przejechaniu kilku kilometrów robimy sobie pierwszy postój, chcemy nacieszyć oczy puki jeszcze coś widać.....























Wspinamy się coraz wyżej. Deszcz pokapuje nadal, a szczyty gór zasłaniają chmury. Mijając przemokniętych kolarzy i motocyklistów stwierdzamy, że wynajęcie samochodu było świetnym posunięciem...... przynajmniej nie kapie nam na głowę, przez cały czas zastanawiamy się co będziemy widzieli jak dotrzemy na Przełęcz Ma Pi Leng czyli na wysokości 1600-1800 m. npm........... 


Okazuje się, że nie jest aż tak źle..... Widoczność ograniczona i część gór we mgle, ale i tak można podziwiać piękne krajobrazy.








 Pomiędzy Bac Sum a Tam Son, na płaskowyżu Quyet Tien, znajduje się grupa liczących sobie ponad 400 milionów lat wapieni zwanych Thach Son Than czyli "Bogowie Skalistej Góry". Każda z wapiennych skał pokryta jest skamienielinami. Miejscowa ludność wierzy, że w każdej z siedmiu skalistych kolumn zamieszkuje duch i uważają to miejsce za święte. Płaska dolina z której wyrastają skały cała pokryta jest gryką. Legenda głosi, że dawno temu miejscowej ludności zabrakło ryżu i kukurydzy. Zapanował straszliwy głód, Hmongowie wyruszali w poszukiwaniu jedzenia i pewnego dnia oczarował ich niesamowity zapach docierający z gór..... Kiedy już zlokalizowali miejsce, z którego docierał zapach znaleźli tam roślinę o niewielkich niesamowicie aromatycznych kwiatach i trójkątnych nasionach. Po skosztowaniu nasion doszli do wniosku, że są bardzo smaczne i zaczęli je uprawiać zamiast ryżu. Obecnie uprawia się tu dwa rodzaje gryki, a jesienią w lokalnej wiosce na przełomie października i listopada, kiedy to rośliny najpiękniej kwitną,  organizowany jest festiwal. Miejsce to upodobali sobie nowożeńcy na sesje ślubne. 
Niestety nie możemy podejść bliżej do skałek bo strasznie leje. Oglądamy je tylko z drogi........




Droga Ma Pi Leng Pass uznawana jest za jedną z najniebezpieczniejszych w Wietnamie. Chyba nie do końca miałam świadomość co to oznacza........ Niestety z każdą minutą naszej jazdy coraz bardziej dociera do mnie na co się zdecydowaliśmy...... Na szczęście znam powiedzenie, że "ciekawość zabiła kota" więc jestem spokojna, bo nic mi nie wiadomo o śmierci ciekawego Zająca, a tym bardziej dwóch Zajęcy....... i z tylnego siedzenia odważnie obserwuję drogę.... tu jeszcze w miarę szeroką i asfaltową choć strasznie krętą.....




Jedziemy zobaczyć słynną "Bramę Nieba" czyli bramę do parku geologicznego Dong Van. Niestety pogoda jest coraz gorsza..... miejscami mgły i chmury ograniczają widoczność do minimum i coraz mocniej pada deszcz. Po drodze, kilka kilometrów przed Quan Ba jest jaskinia, którą mieliśmy w planach odwiedzić, ale ze względu na deszcz odpuszczamy sobie to miejsce..........
Dojeżdżamy na parking przed Bramą do Nieba..... leje i prawie nic nie widać.....Nie dajemy za wygraną.... po schodkach wdrapujemy się na najwyższy szczyt, pada coraz mniej, a wiatr rozwiewa mgłę i chmury. Mamy szczęście i możemy zobaczyć Quan Ba Twin i część płaskowyżu Dong Van. Podobno w słoneczne dni widać z tego miejsca większość zygzakowatej, wybudowanej przez Hmongów, drogi wijącej się między górami i ogromną kolorową dolinę...... My wszystkiego nie widzimy, ale i tak jesteśmy usatysfakcjonowani. Żółte tarasy ryżowe, brązowa ziemia i zieleń gór tworzą piękne obrazy.... Szkoda, że nie ma już zbudowanej przez Francuzów w 1939 roku ogromnej drewnianej bramy..... Możemy sobie tylko wyobrazić jak niesamowicie musiało to miejsce wyglądać w tamtych czasach.
Co Tien Mountain odkrywają się przed nami w całości. Wietnamczycy wierzą, że te dwie bliźniacze góry to piersi wróżki Hoa Dao, która zakochała się w przystojnym Hmongu, który pięknie grał na dan moi. Muzyka dotarła do uszu wróżki, która zeszła na ziemię, poślubiła Hmonga, a  wkrótce urodziło im się dziecko..... Małżeństwo wróżki nie spodobało się Ngoc Hoangowi (Władcy Nieba) i postanowił rozdzielić małżonków. Zabrał wróżkę do nieba, a Hmonga z maleńkim synem zostawił na ziemi. Zrozpaczona wróżka zalewała się łzami, błagała o możliwość powrotu na ziemię i wykarmienia dziecka, władca odmawiał...... Hoa Dao postanowiła więc spuścić na ziemię swoje piersi dla swojego syna. Kiedy malec dorósł piersi zamieniły się w Co Tien Mountain, a jej łzy w rzekę Mien, która wije się między górami. 
























Gdybyśmy mieli ładniejszą aurę to zapewne to miejsce przebiłoby słynne Czekoladowe Wzgórza na Boholu...... Nam się tu bardziej podobało


Nacieszyliśmy oczy pięknymi widokami i jedziemy dalej. Na szczęście przestało padać, ale chmury nadal ogromne, a droga się pogarsza...... Na razie jeszcze się nie boję, chociaż czasem jak kierowca wchodzi w kolejny zakręt na serpentynie to w myślach powtarzam zaklęcia "hator hator oby z przeciwka nikt nie jechał"......







Ujechaliśmy jakieś 50 km od Ha Giang i skończyła nam się droga..... My w szoku, kierowca się śmieje....




Chwilami zastanawiam się czy nie wysiąść i nie iść na piechotę..... W dół nawet nie mam odwagi spojrzeć...... Nie wiem czemu, ale mam coraz czarniejsze myśli......... Mówię do DZ, że chyba mnie pogięło ..... jak ja mogłam się zgodzić na jazdę po takich bezdrożach, serpentynach i niczym nie zabezpieczonych drogach....... 





Pojawił się asfalt i odrobinę szersza droga, trochę mi ulżyło i nawet mam odwagę spojrzeć w dół ....

To właśnie dla tych widoków chciałam tu przyjechać...............




Z przeciwka jedzie samochód..... wysiadamy rozprostować nogi.......







Idziemy kawałek i w środku nigdzie napotykamy na gospodarstwo......

Jedziemy dalej...... Ja już nawet nie odzywam się bo nie wierzę, że damy radę dojechać do Hoang Ngoc........







Droga poprawia się, znowu mogę patrzeć w dół.......





Moja radość była chwilowa.... Znowu zaczynam się bać i nie dowierzam, że ta droga prowadzi do dużej wioski......









W tym miejscu nawet nasz kierowca zwątpił....... terenówka przejechała, my chyba nie damy rady...... Okazuje się, że terenówką jedzie para Hindusów, a ich kierowca świetnie mówi po angielsku. Oferuje nam pomoc..... prosi żebyśmy wysiedli z samochodu, a on centymetr po centymetrze przeprowadza naszego kierowcę przez dziury i błoto.........




Kawałek dalej mijamy lokalny autobus...... Jak on tu dojechał i jak przejedzie dalej?



Na lunch zatrzymujemy się w Yen Minh. Niewielka, ale urocza miejscowość, która jest dobrą bazą wypadową na trekingi po okolicy.




Restaurację mogę polecić, dobre jedzenie, czysto, miła obsługa.


Palenie ichniej fajki okazało się być dosyć trudne..... Nijak nie potrafiłam się zaciągnąć.......




Naszemu kierowcy szło to zdecydowanie lepiej.....



Po lunchu ruszamy w dalszą drogę..... Jest zdecydowanie lepiej, a widoki...... Nie dziwię się, że niektórzy wolą na trekingi przyjeżdżać tu, a nie do Sapa.




























Zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy do Lung Cu Flag Tower...... Wiatr zaczyna nawiewać chmury, droga jest mega wąska, mokra,  kręta jak jasny gwint, a przepaści w dół......  Siedzę z tyłu i modlę się do wszystkich bogów świata........


Modliłam się o bezpieczne dojechanie do wieży, a tu okazało się, że droga dopiero jest budowana i nie wiem czy w ogóle dojdziemy gdziekolwiek..... Niestety nie możemy zawrócić i wycofać się bo nie ma miejsca. Musimy czekać aż robotnicy utorują nam drogę........



Jak już mogliśmy przejechać okazało się, że widoczność zrobiła się prawie zerowa. Ledwo widzieliśmy samochód przed nami, a musieliśmy uprawiać slalom między stertami kamieni.... Chwilami jechaliśmy przy samej krawędzi drogi po nieutwardzonym gruncie i w każdej chwili mogliśmy zsunąć się w przepaść. W życiu tak się nie bałam.......... Niestety miałam świadomość tego, że musimy tą drogą wrócić co wcale mi nie pomagało...... Myślę, że "Droga Śmierci" w Indiach przy tej drodze to jest pikuś bo tam przynajmniej chwilami są jakieś zabezpieczenia i w takiej mgle nikt nie jeździ.......

Ujechaliśmy kilka kilometrów i nagle zrobiła się piękna widoczność. jesteśmy już niedaleko Lung Cu. Widoki niesamowite, na początku cykamy fotki z samochodu, ale nie wytrzymujemy..... musimy się tu na chwilę zatrzymać, takie okoliczności przyrody wspaniale odstresowują i chociaż na chwilę pozwalają zapomnieć co nas czeka w drodze powrotnej......., a działo się, oj działo...........








Nie wiem czemu utarła się opinia o Wietnamczykach jako bardzo niesympatycznych, nigdy nie uśmiechających się ludziach. Może mieliśmy szczęście i spotykaliśmy tylko przemiłych i bardzo pomocnych ludzi..... Tu napotkany po drodze lokales, który bardzo chciał żeby mu zrobić fotkę.....


Idziemy na krótki spacerek.....






Chłopaki mają boisko do gały.......




Czas nas goni, jedziemy dalej przecież musimy dotrzeć do wieży znajdującej się na szczycie Góry Smoka. Dragon Mountain oddalona jest od Ha Giang tylko o 160 km..... Na wysokości 1700 m n.p.m. wybudowano wieżę, która symbolizuje terytorialną suwerenność Wietnamu i najdalej wysunięty na północny-wschód punkt Wietnamu. 
Dotarcie na sam szczyt jest małym wyczynem, szczególnie w upale, ponieważ pokonać trzeba drobne 389 stromych schodów...... Na szczęście nasz kierowca zna podjazd dla lokalsów i na nogach pokonujemy tylko kilkadziesiąt schodów. Jeżeli przyjdzie Wam do głowy odwiedzić o miejsce też szukajcie podjazdu....

Bilet wstępu 25.000 dongów od osoby.






Po drodze napotykamy na skamielinę z czasów jurajskich.


Po dotarciu na górę rozciąga się przed nami panorama płaskowyżu Dong Van Karst, pól tarasowych i etnicznych wiosek. Mamy też widok na położone symetrycznie po obu stronach góry dwa jeziora zwane "Smoczym Okiem"


Po pokonaniu 140 spiralnych schodów jesteśmy na samym szczycie wieży i możemy w pełni rozkoszować się obrazami, które przygotowała dla nas natura.

























               Przed dojechaniem do hotelu mamy jeszcze w planach odwiedzenie doliny Sa Phin i pałacu Króla H'Mongów. Na szczęście pogoda zmieniła się i jest piękna widoczność..... Okazuje się, że drogę która wcześniej była tak przerażająca, pokonujemy w dość krótkim czasie. Po zjechaniu w dół nagle nasz kierowca zamienia się w "rajdowca" pędzi jak szalony, kosi zakręty.... zaraz nas zabije....... pomimo fantastycznych widoków mam szczerze dosyć tej jazdy....


Na szczęście cali i zdrowi dotarliśmy przed bramy pałacu samozwańczego króla H'mongów.... Okazuje się, ze jesteśmy ostatnimi odwiedzającymi dzisiaj to miejsce, kramy już pozamykane, na placu pusto, naganiacze już poszli do domu, za chwilę zamykają kasę biletową; Już wiemy czemu nasz kierowca tak pędził.......

Pałac Vuong  położony jest w dolinie Sa Phin, zajmuje powierzchnię 1120 metrów kwadratowych . Wybudowany został z kamienia ponad 100 lat temu na polecenie ówczesnego samozwańczego króla H'Mongów Vuong Duc Chinh. "Król" bogactwo zdobył głównie dzięki handlowi opium. Postanowił wybudować posiadłość, która będzie bezpiecznym schronieniem dla jego rodziny przed atakami wrogów. Pałac jest częściowo zniszczony, ale nadal w całości zachował się jego pierwotny kształt i  wywiera imponujące wrażenie. Nie jest to oczywiście budowla w jakimkolwiek stopniu przypominająca znane nam pałace, ale na tych ubogich terenach dwukondygnacyjna budowla z 64 salami wygląda imponująco. Do zwiedzania udostępnione są różne części pałacu, niektóre sale są zupełnie puste inne jak kuchnia, jadalnia, sypialnia, sala modlitewna, więzienie i sala egzekucji są częściowo lub całkowicie wyposażone. Zwiedzanie pałacu nie zajęło nam dużo czasu ze względu na to, że już prawie nikogo nie było w środku. Natomiast w czasie kiedy przyjeżdżają tu wycieczki trzeba uzbroić się w cierpliwość. Wejścia do poszczególnych sal są bardzo wąskie i niskie, schody strome i raczej nikt się na nich nie wyminie, ale warto trochę poczekać żeby zobaczyć jak żył "król wraz z rodziną". 

Wstęp do pałacu 20.000 od osoby.























Na nocleg wybraliśmy hotel Hoang Ngoc w miasteczku Dong Van, gdzie mieliśmy zaplanowane zobaczenie targu, pałacu i jeszcze paru miejsc. Niestety na miejsce docieramy zbyt późno. Wszystko jest już pozamykane, ale miasteczko wygląda uroczo i po kolacji udamy się jeszcze na spacer.......








Na kolację nasz kierowca zaprowadził nas do chyba najlepszej restauracji w miasteczku. I fakt, dania były wyśmienita. Wspaniałe sajgonki i świetna rybka w genialnym sosie... Tego było nam trzeba po dość męczącym ale wspaniałym dniu w drodze...






Na głównym placu trafiamy na występy lokalnego zespołu ludowego.




Tak wyglądały próby lokalnego folk show... Całkiem fajnie się to oglądało...













Ech chciało by się jeszcze spacerować i spacerować bo atmosfera wspaniała, ale my musimy wracać do hotelu bo przed nami jutro długi dzień.........

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz