czwartek, 6 kwietnia 2017

Dzień drugi



Kolejny dzień również zaczynamy od jaskiń. Tyma razem nasz wybór padł na Coves de Campanet.  Oczywiście jak zwykle jedziemy bocznymi drogami. Widokowo pięknie, drogi raczej kiepskie i wąskie. Co chwilę mijamy sady, pola uprawne i bardzo ładne hacjendy.








Dotarcie do celu bocznymi drogami zajmuje zdecydowanie więcej czasu niż jazda głównymi, świetnie oznakowanymi, drogami szybkiego ruchu.  Dłuższy czas jazdy to jedyna wada takiego rozwiązania. Boczne drogi pozwalają "być" bliżej mieszkańców, podpatrywać ich życie codzienne i kryją ciekawe niespodzianki. Nam też takie się przytrafiały.........
Jedziemy po bezdrożach i nagle w środku nigdzie widzimy niewielki stary kościół. Zaciekawił nas, zatrzymujemy się. Niestety kościół jest zamknięty. Nasz przyjaciel gdzieś znika, po chwili wraca z przesympatyczną starszą panią, która otwiera nam drzwi i bardzo się cieszy, że zawitali tu jacyś turyści.











Jedziemy już prosto do jaskiń. Widoczki za oknem coraz ładniejsze.







Dojechaliśmy do jaskiń. Na parkingu prawie pusto. Jakieś dwa samochody i autokar ze szkolną wycieczką. Zaczynamy mieć obawy, czy przyjechanie tu było dobrym wyborem? No nic jak już jesteśmy to idziemy kupić bilety (14 euro od osoby).  Okazuje się, że niestety musimy poczekać prawie 40 min (tyle trwa zwiedzanie) bo właśnie przewodniczka wprowadziła grupę. No cóż zasiadamy w kawiarence i czekamy podziwiając widoki Valle de San Miguel i zabawiamy znudzonego kota.







Piękne widoczki, miła rozmowa, a czas leci. Nawet nie wiemy kiedy minął czas oczekiwania. Słyszymy głosy wychodzącej grupy. W między czasie oczywiście zebrała się większa ilość zwiedzających. Przewodniczka zaprasza nas do środka. Okazuje się, że jesteśmy jedyną czwórką, która rozumie tylko angielski. I to była nasza wygrana!!!! W jaskini jest całkowity zakaz fotografowania, szybko dogadujemy się z przewodniczką, że będziemy chodzili samodzielnie, a ona tylko co jakiś czas będzie nam opowiadała. No to ruszamy. Na początek filmik





Coves de Campanet  liczą sobie ponad 200 mln lat. Odkryta długość sal i korytarzy to ponad 400 metrów , głębokość jaskini to 50 metrów. To piękne miejsce odkryte zostało przypadkowo przez miejscowych rolników, w 1945 roku, w czasie poszukiwań źródła wody do nawadniania okolicznych pól. O ile pamiętam to w jaskini odkryto szczątki dawno zaginionego endemicznego gatunku kóz oraz po raz pierwszy spotkano tu gatunek ślepych chrząszczy. Niestety nie jestem w stanie przypomnieć sobie nazw tych zwierzaczków . Zresztą nie przyjechaliśmy tu dla zwierzaczków tylko dla podziwiania niezwykłych formacji skalnych i najdłuższego makaronu świata czyli spaghetti . To teraz przejdziemy się po salach i popodziwiamy kalafiory, zamki, trony, i inne takie .......


















Jak dla mnie Jaskinie Campanet są dużo bardziej ciekawe po względem geologicznym niż Jaskinie Smocze. Dziwię się, że dociera tu niewielu turystów, a może to i dobrze..... przynajmniej nie zwiedza się w dzikim tłumie.


Jedziemy na Mirador el Colomer , jeden z najpopularniejszych wśród turystów punktów widokowych. Dojeżdżamy do parkingu, pełno samochodów, ciężko znaleźć miejsce parkingowe. Wysiadamy z samochodu i coś nam nie gra. Dlaczego cały tłum kłębi się na dole, a nie na górze na tarasie? Ba nie widać ani jednej osoby idącej w górę. Krótki spacerek i już wszystko wiemy. Droga do kawiarni i tarasu widokowego jest zamknięta. Całość w remoncie. No trudno nie zobaczymy Illot des Colomer, która jest sanktuarium ptaków morskich,  ze szczytu. Pstrykamy kilka fotek przy skałkach







No cóż na remont nic nie poradzimy. Postanawiamy pojechać do Latarni Morskiej , ale naszą uwagę zwraca jakaś wieża na szczycie i parę samochodów jadących w górę. Chwila zastanowienia i jedziemy!!! Droga wąska, kręta,  chwilami ciężko się wyminąć z pojazdem jadącym z naprzeciwka, ale co tam damy radę. Widoki są piękne, a to jest najważniejsze.












Na szczęście chwilami są porobione wysepki, gdzie można się zatrzymać na fotkę lub lekko zjechać w trakcie mijanki. Nasz Hyundai i 30  sprawował się świetnie na tej drodze.









Uf dojechaliśmy na szczyt. No to teraz trzeba dojść do wieży Talaia d' Albercutx



Widoki spod wieży piękne. Warto było przyjechać.





 Widoki piękne, a ja zaczynam się zastanawiać....... skoro jest drabinka to pewnie można wejść do środka wieży. Ciekawe co tam jest.... Zastanawiam się i zastanawiam.... Po czym w jednej chwili podaję swoją torebkę DZ i mówię: zaczekajcie tu na mnie, sprawdzę co jest w środku. Zdziwienie mojego DZ było ogromne.... ja ze swoim mega lękiem wysokości wejdę na górę.... . Myślał, że żartuję i wejdę na dwa pierwsze stopnie, po czym krzyknę zrób mi fotkę ....,
nie wierzył, że wejdę....., nasi przyjaciele też nie.... a ja drapię się w górę....







I udało się !!!!!! Jak weszłam za mną ruszył nasz przyjaciel.





 
O rany jest wysoko, ale można wejść jeszcze wyżej. ruszamy oboje i po chwili jesteśmy na szczycie wieży!!!!! Brawo my!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!




Warto było się wspiąć. Widoki super.










 To teraz trzeba zejść, z tym był większy problem, ale się udało!!!








jesteśmy na dole i możemy wracać.








Nasz kolejny cel to półwysep Cap De Formentor . Ponownie droga kręta, wąska...... i bardzo ciekawa.









Docieramy do zbudowanej w 1860 roku Latarni Morskiej. Latarnia niestety nie jest dostępna do zwiedzania, ale wybudowano tu taras widokowy. Jest też restauracjo-kawiarnia, można posiedzieć na leżaku, porozkoszować się widokami lub złapać kilka fotonów. Niestety jest to bardzo popularne miejsce wśród turystów i jest problem z zaparkowaniem samochodu.













Fakt jest tu dużo turystów (chociaż dużo to pojęcie relatywne, kto był w Azji to powie, że tu są pustki), ale na pewno warto przyjechać. Piękne klify, morze rozbijające się o skały.......


Dzień się jeszcze nie kończy, jedziemy dalej w kierunku Lluc, tam znajduje się najsławniejszy kompleks zakonny  położony pośrodku gór Serra de Tramuntana.
Zanim tam dotrzemy zatrzymujemy się na paru fajnych punktach widokowych.
























I dojeżdżamy do klasztoru Monestir de Lluc


Najważniejszy klasztor na Majorce (coś jak nasza Częstochowa) . Pierwsza zabudowa powstała w 1250 roku .
 Według legendy pasterz w lesie znalazł figurkę NMP i zaniósł ją do miejscowego księdza. Ksiądz umieścił figurkę w kościele w Escorca, z niewiadomych przyczyn figurka trzykrotnie znikała z tego kościoła. Co ciekawe za każdym razem odnajdywano ją w lesie w tym samym miejscu, w którym pasterz ją znalazł. Ksiądz postanowił wybudować tam kaplicę wędrującej Madonny. Obecnie jest tam ogromny kompleks klasztorowo-kościelno-szkolno-muzealny. Wstęp do kościoła jest bezpłatny, klasztoru nie można zwiedzać, zwiedzanie muzeum to koszt 4 euro, ale uwzględnia zwiedzanie przyklasztornego ogrodu i kąpiel w basenie. Uwierzcie mi nikt o zdrowych zmysłach nie wykąpie się w tym basenie.... no chyba, że mocno wierzący w nieśmiertelność.....,
Wchodzimy na plac klasztoru i do katedry




















Figurka La Morenty umieszczona jest w podziemnej kaplicy





 Muzeum zgromadziło rozmaite wota, znaleziska archeologiczne, dawne regionalne kostiumy, meble, obrazy lokalnych artystów.
















Przyklasztorna szkoła z internatem



Za szkołą znajdują się klasztorne ogrody. Pierwszy raz w życiu byłam tak rozczarowana ogrodami. Zaniedbane, wszędzie pełno chwastów, rośliny nie przycięte, ścieżki w opłakanym stanie.









Przed klasztorem rośnie najstarsze drzewo oliwne na Majorce




Na lewo od zabudowań klasztoru można pójść i zobaczyć Drogę Krzyżową z płaskorzeźbami Tajemnic Różańca autorstwa Gaudiego i Rubio . Nam się nie chciało wdrapywać na wzgórze, ale nasz przyjaciel pobiegł, w sensie dosłownym, i był zachwycony. Faktycznie na fotkach, które nam pokazywał wygląda to ciekawie i dodatkowo ze wzgórza roztacza się piękna panorama okolicy.  No cóż lenistwo nie popłaca.... coś tam straciliśmy.




W planach mamy jeszcze zobaczenie Sa Colobra. Niby nie jest to daleko, ale.... dojechanie tam krętą stromą i bardzo wąską drogą wymaga nie lada umiejętności kierowcy i trochę czasu. Na szczęście DZ jest dobrym kierowcą i spokojnie mogliśmy się rozkoszować widokami. Przymusowy przystanek po drodze to punkt zwany Nus de la Corbeta (zawiązany krawat)











  W tym miejscu droga faktycznie wygląda jak zawiązany krawat. Coś wspaniałego, nie potrafię tego opisać, ale wrażenia są niesamowite .


















 
Przyznam, że w tym miejscu ,po cichu się modliłam, żeby nie wyjechała z przeciwka jakaś ciężarówka









Dotarliśmy na miejsce. Niestety zwiedzeni znakami zakazu wjazdu parkujemy samochód w Cala Tuent. To był nasz błąd, bo przed sezonem można zaparkować bliżej jaskini.


Teraz czeka nas długi spacer... a potem jeszcze kolejny spacer przez mroczny tunel w kierunku Torrent de Pareis.... Warto było się pomęczyć
























 Wychodzimy na plażę i ..... na fotkach oglądałam to miejsce wielokrotnie... jakoś inaczej wyglądało. Ja pytam gdzie jest piasek?















Słońce zachodzi, a my tak daleko od hotelu..... wracamy..... Uf do była hardkorwa jazda!!!!!!!Nawet miejscowi na nas trąbili...
 A po drodze takie widoczki




































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz