Najważniejsze informacje dotyczące dworca są tutaj.
Dworzec, podobnie jak hotel Taj, był celem zamachowców w 2008 roku. Ja nie jestem amatorem dworców w Indiach, mam bardzo niemiłe wspomnienia z dworców m.in. w Delhi i Agrze, totalna katastrofa wszechobecny bród, mega smród , gigantyczne szczury, pchły, krowy, psy i w tym wszystkim siedzący na posadzkach ludzie. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze .
No i przyszło mi zmierzyć się ponownie z dworcową atmosferą. Idę niepewnie, ale idę bo ciekawość nie daje mi spokoju. Wbijamy się w mega tłum, moje obawy rosną.
Zanim wejdziemy na perony musimy kupić bilety. Niestety nie pamiętam ile kosztowały, ale to były jakieś grosze.
Wchodzimy na perony i mega zaskoczenie, nie czuć” zapachu” fekaliów. No w takich warunkach to można na pociąg czekać i chodzić po dworcu i peronach. No to robimy sobie mały spacerek.
Przed wejściem na perony coś w rodzaju przestrogi. Zdjęcia z ofiarami wypadków kolejowych.
wagon tylko dla pań
fajna godzinka na zegarze
przyjechał pociąg podmiejski
Mieszczący się przy dworcu biurowiec Kolei Zachodnich wygląda pięknie.
Przed nami budynek The Times of India, który mieści się naprzeciwko biurowców Kolei Zachodnich.
Kolejny punkt naszego zwiedzania to Elephanta Island. Udajemy się więc w kierunku portu przy Bramie Indii, po drodze mamy takie widoczki . Jest ciekawie, mijamy domy mieszkalne, budynki służb militarnych, pocztę, banki, giełdę...... Całkiem nieźle to wygląda jak na Indie
Dotarliśmy do portu znajdującego się przy Bramie Indii. To z tego miejsca wypływają stateczki na niewielką Elephantę mniej znaną pod nazwą Gharapuri.
Kupujemy bilety po 160 wariatów od osoby w dwie strony i wsiadamy na stateczek.
Warto popatrzeć, na nazwę przewoźnika, u którego nabyliśmy bilety. Na wyspę pływa paru przewoźników i nie ma możliwości wracać z innym.
Stateczek odpływa i za godzinkę, może trochę dłużej znajdziemy się na wyspie. Odległość od Mumbaju do „portu” na wyspie to jakieś 10 km.
Nabrzeże, hotel Taj i Brama od strony wody prezentują się bardzo ładnie.
Wysiadamy w porcie, do przejścia mamy jakieś 600 metrów zanim znajdziemy się u podnóża 120 schodów prowadzących do jaskiń. Na leniuszków czeka pociąg turystyczny. Ma on jednak dwie wady. Po pierwsze nie pokonuje całych 600 metrów, a jedynie dojeżdża do końca mola, po drugie rusza mając dopiero ful pasażerów. Podobnie jak większość przybyłych postanawiamy pójść na piechotę. Droga do wzgórza jest mało ciekawa i raczej nie zasługuje na fotki, pociąg jest ładny więc go upamiętniamy
Nie będę się rozpisywała na temat poszczególnych jaskiń bo informacja jest na zdjęciu. Napiszę jedynie o naszych odczuciach, a były one mocno mieszane. W znalezionych w necie opisach, jaskinie porównywane są do tych w Ellorze i pewnie gdybyśmy nie byli najpierw tam to Elaphanta Caves by nam się spodobały. Niestety popełniliśmy błąd i odwiedziliśmy je później, a może błędem jest porównanie do siebie tych dwóch zabytków? Nie ważne . My byliśmy rozczarowani tym światowym dziedzictwem, ale innym się może podobać, szczególnie dwie pierwsze jaskinie. Osobiście do ostatniej nie polecam iść, bo to nawet trudno jaskinią nazwać.
Po zobaczeniu części zachodniej rezygnujemy z przejścia do części wschodniej, gdzie znajdują się dwie niedokończone jaskinie, niewielka budowla buddyjska na szczycie wzgórza (Stupa Hill) i parę kamiennych zbiorników na wodę. Szkoda naszego czasu i nóg, postanawiamy podjąć nierówną walkę z Indusami i po schodach wrócić do portu. Przy schodach okazuje się, że tłum jest jeszcze większy i spore zamieszanie robią turyści z wycieczkowca, którzy nie do końca dają radę zejść na dół. Nam troszkę zależy na czasie więc przebijamy się pomiędzy turystami, straganami, a walczącymi ze sobą małpkami. Dochodzimy do portu, chwilkę czekamy na nasz stateczek i odpływamy.
Stateczki odpływają od 12.30 do 17.30, raczej na ostatni bym się nie łapała bo może być różnie, a znalezienie noclegu na wyspie nie jest proste. Zresztą wyspa nie zachęca do dłuższego pobytu.
Docki wybudował w 1875 roku przez żydowskiego kupca Albert Sassoon i pierwotnie rozładowywano w nich tylko i wyłącznie bawełnę. Po upadku indyjskiego przemysłu bawełnianego miejsce bogatych kupców bawełny zajęli rybacy głównie ze społeczności Koli. Sanjay opowiada nam trochę o pracy tych ludzi, ich ciężkim życiu i zamiłowaniu do trunków. Jesteśmy trochę późno i targ właściwie już nie działa, pozostało niewiele towaru, za to sporo bałaganu kałuż i smrodku, jak to w porcie rybackim.
Część rybaków składa sprzęt na popołudniowy rejs, część już wypłynęła, a inni siedzą i popijają trunki bo wypływają dopiero w nocy.
Z Kolaby udajemy się na wzgórze Malabar. Jedziemy słynną Marina Drive lub jak wolą miejscowi Netaji Subhash Road. Równolegle do drogi biegnie szeroki deptak, po którym szczególnie o zachodzie słońca, uwielbiają przechadzać się miejscowi. Kierowca z dumą pokazuje nam kolejne biurowce i apartamentowce, za każdym razem podkreśla, że mieszczą się tu najbogatsze firmy, a koszty mieszkania w apartamentowcu z widokiem na zatokę są niewiarygodnie wysokie. Na chwilę zatrzymujemy się przy hotelu Oberoi, gdzie w listopadzie 2008 roku wylądowali komandosi terroryści. Ucinamy sobie krótki spacer po 3,5 km deptaku, a następnie dojeżdżamy do plaży Chowpatti. Nie mamy jednak ochoty wychodzić na plaże, oglądamy ją z okien samochodu, a później jeszcze popatrzymy sobie z perspektywy „Wiszących Ogrodów”
Przed nami zbudowana w 1904 roku Babu Amichand Panalal Adishwarji Jain Temple . Świątynia faktycznie już od wejścia wygląda pięknie. Misternie zdobiona brama, kolorowe krużganki, ciekawe malowidła i bogate wyposażenie.
Niestety nie mamy możliwości dokładnego zobaczenia świątyni, bo właśnie odbywa się przedweselne nabożeństwo i nie chcemy przeszkadzać, chociaż uczestnicy uroczystości nie mają nic przeciwko i zapraszają nas chętnie do środka. Ba nawet chcą żebyśmy usiedli i popatrzyli na ceremonię. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu, a zapewne by to było ciekawe doświadczenie.
Niestety nie załapiemy się na przygotowywaną po uroczystości imprezę, a tak ładnie pachnie…… Szybko pocieszamy się, że mamy zaplanowane mięsko w „naszej” przyhotelowej knajpce, a tu przecież nawet na jako nie można liczyć .
Opuszczamy świątynię , nie do końca jesteśmy przekonani, że widzieliśmy najładniejszą dżinijską świątynię w Indiach, dla nas jednak zawsze naj, naj naj zostaną świątynie, które kiedyś widzieliśmy w Ranakpurze . Niemiej jednak bardzo polecam odwiedzenie tej w Mumbaju .
Nadszedł czas na chwilę relaksu ,chociaż relaks w tym miejscu może niekoniecznie jest słowem właściwym. Nie wszyscy jednak są tak strachliwi jak ja i świadomość, że tuż obok znajdują się „Wieże Milczenia” nie robi na nich wrażenia . Zapominamy o wieżach i idziemy odpocząć w pierwszym ogrodzie powstałym w Mumbaju. Ogrody powstały w połowie XIX wieku i zbudowane są na trzech ogromnych zbiornikach wodnych, które po oczyszczeniu, zaopatrują część miasta w pitną wodę. Z ogrodów rozciąga się wspaniały widok na panoramę miasta i słynny „naszyjnik królowej” My naszyjnik widzimy za dnia więc nie dokońca możemy powiedzieć, czy faktycznie światła lamp rozstawionych przy deptaku Marina dają złudzenie naszyjnika .
Zapraszam na mały spacerek po Wiszących Ogrodach czyli Perozeshah Metha Gardens .
Na szczęście to nie jest sęp
Budynek rządowy na Malabar
Ten wieżowiec to jedno mieszkanie należące do jakiegoś miejscowego bogacza, niestety nie pamiętam nazwiska, podobno jest tam kilka basenów, lądowisko i inne wypasy
kolejny wypasik
A tu już okolica świątyni
Na zachód słońca wracamy na deptak przy Marine Drive
Kolacyjka oczywiście w Nayak'sie .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz