poniedziałek, 11 września 2023

Z Nairobi do Masai Mara

Dziś rozpoczynamy nasze kenijskie safari pełni oczekiwań, nadziei ale i z pewnymi obawami. Jak to będzie? Czy będziemy mieli fajnego kierowcę? Czy uda nam się zobaczyć wszystko, co chcielibyśmy zobaczyć? Pytań jest bardzo wiele...

O 7 rano schodzimy na śniadanie, bo z naszymi agentami umówieni jesteśmy na 7:30. Gdy tylko pojawiamy się przy recepcji dostajemy informację, że nasi opiekunowie na safari już na nas czekają. Wychodzimy więc na pierwsze spotkanie i od razu pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Jest nasza agentka Caroline i jest nasz kierowca Joseph. No i są nasze "koła" na tę podróż. Krótkie zapoznanie i idziemy na śniadanie. Oni oczywiście poczekają, bo to my mamy realizować nasze plany... To nam się nawet podoba...


Zanim ruszymy w drogę  kilka słów o tym, jak zorganizowaliśmy safari w uzupełnieniu do tego, co napisałem we wcześniejszym poście.

Po miesiącu bezowocnych negocjacji z poleconą przez znajomych agencją zakończyliśmy ten proces i po przeanalizowaniu różnych ofert w sieci Mały stwierdził, że najbardziej podoba mu się oferta biura MUFASA TOURS AND TRAVELS. Bez problemów nawiązaliśmy kontakt przez WhatsApp z przedstawicielką tego biura, Caroline, która wysłuchała naszych potrzeb i oczekiwań i dosłownie po godzinie mieliśmy już przed sobą gotową ofertę - 9 dni safari, 8 noclegów w lodgach firmy Sentrim z pełnym wyżywieniem w pokojach dwuosobowych z łazienką, pięć parków narodowych. Każdego dnia safari w parkach - albo dwukrotnie w ciągu dnia, albo też całodniowe w zależności od naszego wyboru (po przeliczeniu wyszło 15 game drives), rozpoczęcie w Nairobi, zakończenie na dworcu kolejowym Voi, bilety do Mombasy i transfer z terminalu kolejowego w Mombasa do hotelu na Diani Beach. Samochód typu tour van z kierowcą i otwieranym dachem do naszej wyłącznej dyspozycji. To wszystko w cenie 1970 $ od osoby. Płatność 10% zaliczki i reszta na rozpoczęcie imprezy. Później jeszcze kilka rozmów, potwierdzenia, wyjaśnienia, nasza akceptacja i płatność... Z oceną usług powstrzymam się do ostatniego wpisu, ale już z wyprzedzeniem mogę napisać, że nasza opinia będzie bardzo pozytywna. 


Zanim jednak ruszymy w drogę, a czeka nas solidne 5 godzin jazdy, by pokonać 235 km do naszego celu, idziemy na śniadanie w hotelowej restauracji. I zaskoczenie. Tak obfitego śniadania dawno nie jedliśmy. Jest wybór zestawu a każdy zestaw to omlet lub jajka sadzone czy jajecznica, ziemniaki, kiełbasa, sałatka owocowa no i oczywiście kawa lub herbata. Tyle tego, że wszystkiego nie dało się po prostu zjeść... (A może pewnym hamulcem była już "gorączka" przed podróżą???)





Kilka minut przed 8 ruszamy z hotelu. Po paru kilometrach trafiamy na spory korek i Josaph postanawia nieco zmienić trasę wyjazdu z Nairobi. Jego wybór okazuje się bardzo dobry i objeżdżamy utrudnienia nawet lepszą, choć nieco dłuższą drogą. Pierwsze kilometry to szeroka, bardzo przyzwoita nieomal autostrada...


Siedzę z przodu obok Josepha i obserwuję jego sposób jazdy. Muszę przyznać, że jedzie bardzo ostrożnie i cały czas trzyma się obowiązującej prędkości - w okolicach 80 km/h. I cały czas rozmawiamy. Dowiadujemy się że nasz Joseph czyli Józio jest mniej więcej w moim wieku, jest żonaty, ma dzieci i wnuki. Że ma dom z ogródkiem, że kiedyś był nauczycielem. Że od wielu lat dorabia sobie jako przewodnik i kierowca turystów jeżdżących na safari. No po prostu nasz człowiek. I widać, że ma bardzo szeroką wiedzę na temat Kenii, przyrody, różnych zwierząt. A dodatkowo interesuje się polityką (w dniu naszego przyjazdu odbyło się zaprzysiężenie nowego prezydenta i Józio ma związane z jego działaniami duże nadzieje). I co najważniejsze, Józio musi mieć codziennie świeżą gazetę do poczytania. A generalnie to można z nim rozmawiać o wszystkim...


I tak mijają kilometry a my gadamy i rozglądamy się po okolicy. Przez pierwsze 40 km jedziemy na północ jedną z głównych dróg - A104 - do miejscowości Limuru. Tutaj skręcamy w lewo, na zachód w drogę B3, która też prowadzi do granicy z Ugandą. Kierujemy się do miasteczka Mai Mahiu. Po kolejnych mniej więcej 7 km przekonujemy się, że Józio nie lubi zatrzymywać się tam gdzie wszyscy tylko ma swoje miejsca na postój i widoki (i z zasady wybór ten jest bardzo słuszny). Zatrzymujemy się na niewielkim parkingu budce z pamiątkami i napojami noszącej dumną nazwę  8th Wonder Curio Shop...


Czemu zatrzymujemy się w takim miejscu? Podstawowy powód to widoki. Otóż znajdujemy się na krawędzi Mai Mahiuego (Great Rift Valley) a dokładniej jego kenijskiej części - Wielkiego Rowu Wschodniego (East African Rift), a jeszcze dokładniej wschodniej odnogi Wielkiego Rowu Wschodniego, który określany jest jako Gregory Rift Valley. Ten rów rozciąga się w kierunku południowym od Zatoki Adeńskiej przez Etiopię i Kenię do północnej Tanzanii. A my stoimy na wschodniej krawędzi tego wielkiego uskoku...
 

Niestety jak widać pogoda nas nie rozpieszcza - jest dość pochmurno i w powietrzu utrzymuje się jeszcze przedpołudniowa mgła. Jednak i tak widoki są wspaniałe. Pod nami rozciąga się głęboka dolina, o stromych zboczach w większości pokrytych roślinnością krzewiasto-drzewiastą. Natomiast w oddali na dnie doliny widać pola uprawne i rozrzucone osady... 





Biała kreska na zdjęciu poniżej to wybudowana przez Chińczyków trasa kolejowa łącząca port Mombasa z Nairobi i dalej terminalem w Nakuru (o tym projekcie kolejowym więcej napiszę gdy przyjdzie nam podróżować po Kenii koleją).




Poza napojami i drobnymi pamiątkami na punkcie widokowym można też kupić takie prezenty...



A w międzyczasie, nacieszywszy oczy widokami i dopalając papierosa spoglądamy na drogę, którą za chwilę pojedziemy oraz na zachowania kierowców i włos lekko jeży się na głowie...





Zjeżdżamy na dno rowu tektonicznego i w miejscowości Mai Mahiu skręcamy w kierunku zachodnim. W tej części trasy widać, że w dolinie rowu tektonicznego działa rolnictwo, głównie uprawa zbóż i kukurydzy...




Coraz częściej pojawiają się też drzewa akacjowe...


Mijamy kolejne wioski i wyraźnie widać, że poziom życia nie dałby się zakwalifikować jako wysoki... Przykładem może tu być miejscowość Ntulelei...









Dojeżdżamy do miasta Narok gdzie w okolicach uprawiane są głównie warzywa i owoce. To spore miasto z około 70 tysiącami mieszkańców. A przy drodze przed i za tym miastem kwitnie przydrożny handel. Podstawowe oferowane na straganach produkty to cebula, ziemniaki, kapusta i kukurydza...




Coś mi to jakby przypomina - jakieś lata 1970 przy polskich drogach...


W Narok zjeżdżamy na boczną drogę C12. Ruch tu niewielki a do celu zostało nam już tylko około 90 km. Znowu okazuje się, że Józio nie lubi stawać tam gdzie wszyscy. Mijamy wioskę Ewaso Ngiro i zatrzymujemy się na toaletę i papierosa przy przydrożnym Lena Souvenir Centre. Niepozorny blaszak sklecony z drewna i blachy falistej kryje we wnętrzu bardzo miłego właściciela i prawdziwe skarby dla miłośników afrykańskich pamiątek. 




Wśród wyrobów jak najbardziej współczesnych a wręcz masowych, kryją się obiekty, które spokojnie powinny wypełniać sale muzeum etnograficznego. Te pamiątki są również na sprzedaż...



Jesteśmy już na "czerwonej ziemi Masajów" więc wśród drewnianych figurek i figur nie mogłoby zabraknąć masajskiego wojownika...








Do celu zostało nam już tylko 70 km. Dokładnie o 12:47 meldujemy się przy bramie wjazdowej na teren Parku Narodowego Masai Mara. Pokonanie 235 km zajęło nam jedynie 5 godzin (w tym przystanki, ale trwające w sumie może z pół godziny). Józio zostawia nas w samochodzie i idzie załatwiać dokumenty potrzebne na wjazd do parku. W tym czasie musimy uporać się z mocno nachalną zgrają miejscowych handlarek pamiątkami



Załatwianie formalności na Bramie Sekenani zajęło Józiowi około 10 minut. Wraca uśmiechnięty z garścią papierów, pokazuje nam bilety wstępu, zezwolenia itd. i mówi "paperwork". No to nauczyliśmy go szybko polskiego terminu "papierologia", który bardzo mu się spodobał i często, gdy załatwiał sprawy urzędowe powtarzał go..
I tak kilka minut przed 13:00 wjechaliśmy na teren Masai Mara. Do miejsca naszego zakwaterowania a i obiadu zostało nam już tylko 2.5 km. Niby mało, a jak daleko. Ale o tym w kolejnym wpisie a na koniec jeszcze kilka kadrów z drogi...

Na koniec jeszcze krótki filmik "z drogi"...

4 komentarze:

  1. W tych rejonach wychowywał się mój Tata. Bezpiecznego pobytu i mnóstwa wrażeń.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Mamy wspomnienie - lepsze i gorsze, ale na zawsze...

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudnie się czyta :) Wspomnienia wróciły...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję. Wspomnienia to coś dla czego warto żyć...

    OdpowiedzUsuń