czwartek, 12 września 2019

Nha Trang dzień II

Dzisiaj na motorach zwiedzamy Nha Trang i okolice. Poprosiliśmy recepcję, zadzwonili i po dosłownie 15 minutach przyjechali po nas chłopaki na motorach.
Niestety mnie dopadła choroba. Całą noc dusił mnie kaszel. Obudziłam się z gorączką i straszliwą niemocą. Po śniadaniu nawet nie chciało mi się myśleć o wyjściu z hotelu.... Jedyny cel tego dnia to zawinąć się pod kołdrę i dogorywać..... I pewnie by się tak stało gdyby nie to, że Duży tak bardzo chciał pojechać. Ledwo żywa wsiadam na motor..... Jedziemy do agencji podpisać dokumenty i omówić szczegóły.... Chłopaki dziwnie na mnie patrzą, a ja smarczę, kaszlę i mam wszystko gdzieś....... Nic mnie nie cieszy. Nawet nie potrafię się śmiać z żartów chłopaków...... 



Formalności załatwione ruszamy na zwiedzanie. Chłopaki szaleją, śmieją się, żartują... Duży z nimi, a ja skulona siedzę i tylko wycieram kinola..... W końcu mój kierowca nie wytrzymuje i pyta czemu jestem zła? Ale ja nie jestem zła, ja tylko umieram...... A długo tak już umierasz? No niby wczoraj już się źle czułam, ale umieram dopiero dzisiaj.... Aha  ok, kiwnął głową i coś powiedział do drugiego kierowcy.... 
Pierwszym odwiedzanym przez nas miejscem jest Pagoda Long Son i Biały Budda umieszczony na szczycie wzgórza Trai Thuy. Taoistyczna pagoda zbudowana została w 1886 roku i skupiała najwyższej rangi wietnamskich mnichów buddyjskich. Niestety z dawnej pagody niewiele się zachowało ponieważ została całkowicie zniszczona przez tajfun w 1900 roku. Pagodę postanowiono odbudować i stworzono niemalże identyczną replikę zniszczonej Long Son. Prace trwały dosyć długo bo przerywały je niepokoje społeczne i wojna. Ostatecznie dzieło ukończono i na terenie klasztoru znajdującego się przy pagodzie utworzono szkołę mnichów buddyjskich.  
Od pagody w górę prowadzą 152 stopnie na końcu których w 1964 roku wybudowano posąg Białego Buddy. Z tarasu, na którym umieszczono Buddę podziwiać można wspaniałą panoramę miasta. 
Na szczęście jesteśmy na motorach więc nie musimy wdrapywać się do Buddy po schodach. Chłopaki podwożą nas prawie na sam szczyt i umawiają się z nami, że będą na nas czekali na dole, przy głównym wejściu do pagody. 







Schodzimy w dół i oglądamy klasztor, pomieszczenia i ogrody ozdobione charakterystycznymi dla taoizmu bogami i mitycznymi zwierzętami. Trzykondygnacyjne zadaszone wejście do Pagody ozdobione jest mozaikami smoków.  Cały teren świątyni ozdobiony jest topiarami umieszczonymi  w ogromnych donicach. Jedna z sal pagody poświęcona jest mnichom i mniszkom, którzy zginęli podczas protestów przeciwko reżimowi Diem.









Na dole po raz kolejny przekonujemy się, że Nha Trang jest bardzo licznie odwiedzane przez Rosjan. Widzieliśmy ich wielu w pagodzie, a przed bramą specjalnie dla nich umieszczono tablicę informacyjną.


Chłopaki sprawdzają czy jeszcze żyję i mówią teraz trzymaj się mocno bo poszalejemy. Patrzymy na siebie z Dużym i nie mamy zielonego pojęcia co oni wymyślili, ale jedziemy. Wjeżdżamy w wąskie, kręte uliczki gdzie nie widać żadnego białasa. Przebijamy się pomiędzy skuterkami, ciężarówkami i nielicznymi osobówkami. Pędzimy przed siebie jak szaleni, czasem się dziwię jak oni to robią, ze nikogo nie zahaczą. Dojeżdżamy do  długiego, bardzo prowizorycznego, drewnianego mostu. Na chwilkę zatrzymujemy się przy budce strażnika. Jeden z motocyklistów coś do niego mówi, dostaje bilecik i z impetem ruszamy do przodu..... Pędzimy po nierównych deskach, dupska sobie obijamy, podskakujemy..... Przejeżdżamy na drugi brzeg i pada pytanie, podobało się? Jasne, że się podobało.... to jedziemy jeszcze raz..... Ok i tak mam dzisiaj umrzeć to co za różnica czy na moście czy w łóżku......


A chcecie zobaczyć jak wygląda prawdziwa wietnamska piekarnia bagietek? Jasne....i pędzimy do piekarni. Już z daleka czujemy fantastyczny zapach pieczonych bułek.  Podjeżdżamy pod niewielki budyneczek w opłakanym stanie. Żar z nieba, żar z piekarni....... Warunki pracy masakryczne. Trzech Wietnamczyków przez całą noc i część dnia produkuje tu tysiące bagietek dostarczanych później do hoteli, sklepów i na stragany. Praca tych ludzi wymaga niesamowitego wysiłku. W takach warunkach nikt w Polsce nawet za duże pieniądze nie zgodził by się pracować, a oni dostają głodowe wynagrodzenie i nie narzekają. Zaczyna mi być głupio, że marudziłam i miauczałam jak to źle się czuję....... 


Ciasto na bagietki jest niesamowicie plastyczne i pachnie jeszcze przed wypiekiem.


Tu przygotowywane jest ciasto i tu też pozostają do wyrośnięcia uformowane bagietki.


To jest piec i taśma do odbioru wypieków......



Piec opalany jest oczywiście drewnem.


Po przeciwnej stronie kobietki produkują maty i kapelusze. Zaglądamy na chwilę żeby zobaczyć jak to robią. Maty wyplatane są ze słomy ryżowej i wcale nie jest to proste, a bardzo czasochłonne. 



Słuchajcie teraz wsiadacie i jedziemy coś załatwić.... Ale co?....E nic ważnego, mamy sprawę u znajomej....To potrwa chwilkę.... No dobra jak chwilkę to jedziemy, ale nie żeby nam się podobało....
Podjeżdżamy pod ichni warzywniach. Widać, że towar jest pierwszej klasy, zioła świeżutkie, aromatyczne. Warzywa i owoce aż zachęcają do zakupu. Ja zaczynam buszować między ziołami, bo część widzę pierwszy raz w życiu. Staram się powąchać i posmakować. Niestety mój towarzysz nie zna wszystkich angielskich nazw tych rarytasów i czasem mówi tylko do czego się je dodaje, a w między czasie rozmawia ze sprzedawczynią. Po chwili ma w ręku całkiem pokaźny woreczek z imbirem i mówi - to będzie dla ciebie....Robię głupią minę i pytam, ale jak dla mnie...po co....? Zobaczysz, pada odpowiedź......



Wyjeżdżamy z miasta i jedziemy polnymi dróżkami przez okoliczne wioski. Jesteśmy zdziwieni jak tu jest czysto. Zadbane gospodarstwa z  kolorowymi domami. Duże piękne pola, na których właśnie przygotowywany jest grunt pod zasiew ryżu..... 





Co jakiś czas mijamy dziwne budynki. Wyglądają jak bunkry. Okazuje się, że są to hodowle jaskółek, których gniazda za ciężkie pieniądze sprzedaje się do Chin, Korei i Japonii w celach spożywczych, czyli jako produkt na zupę.



Stajemy nad rzeką przy jakimś gospodarstwie..... Właściciele mają warsztat "produkcji" bambusa do celów budowlanych. Prymitywne maszyny do prostowania kijów. Najpierw rozpala się w ogniu bloczki węgla drzewnego. Podkłada się je pod naprężony pęd bambusa w miejscu zakrzywienia i pod wpływem ciepła i obciążenia pęd zostaje wyprostowany...




Prowadzą też mały sklepik, gdzie można kupić zimne napoje i pod zadaszeniem wypić je, rozkoszując się widokami. Jesteśmy tu chyba pierwszymi białasami bo budzimy ogromne zainteresowanie. Co chwilę ktoś przychodzi nas pooglądać i zagadać..... Tutaj też wyjaśnia się tajemnica mojego imbiru. Chłopaki zajechali do pani, żeby mi zrobiła lekarstwo. Dostaje cały dzbanek gorącego naparu. Śmierdzi jak jasny gwint...... Mam chwilę poczekać i zacząć pić małymi łykami. 


Napar jest wstrętny w smaku, ale piję....... Po drugiej szklaneczce zaczyna mnie wszystko palić w środku  i mam dziwnie wzmożony kaszel  ....Myślę sobie, że nadszedł czas mojego zejścia z tego świata  i słyszę pij dalej.....
 Gospodyni obserwuje mnie z daleka, kiwa głową i pokazuje pić..... Meczę się ale piję i nastaje cud. Kaszel przechodzi, a ja mam jakiś dziwny przypływ sił witalnych. Ba humor mi wrócił i zaczynam cieszyć się wszystkim co widzę dokoła........ E teraz to ja mogę zwiedzać........




Kolejny przystanek to lokalny warsztat wyrobu papieru ryżowego. Znowu warunki pracy masakryczne, robota ciężka, płaca niewielka. Wyrób smaczny..... 

Tu suszą się gotowe "placki", te są z dodatkiem sezamu. Smakują jak chipsy.......


A tak wygląda proces przygotowywania placków...... Ciasto cały czas mieszane jest w beczce.


Przy piecach siedzą kobiety, które niewielką ilość ciasta, o konsystencji zbliżonej do ciasta na  naleśniki, wylewają na kamienne gorące płyty. Ciasto jest szybko rozprowadzane i nakrywane pokrywą z wikliny. Wypieczony placek trafia na poduchę, a następnie na matę i potem na zewnątrz do suszenia. Tu niestety zaobserwowaliśmy, że zatrudniane są do pracy również małe dzieci. Podobno pomagają tylko po lekcjach, ale śmiem twierdzić, że nie do końca jest to prawda.




Wysuszone placki są pakowane i trafiają do sprzedaży....


Kolejny Budda staje na naszej drodze. Nie jest to historyczna świątynia, ale wygląda ciekawie, więc się zatrzymujemy...... 



Przyszła pora na luncha. Stop oczywiście w totalnie lokalnej restauracji.... Znowu jesteśmy obserwowani przez wszystkich, ale i my mamy tu niezły ubaw. Panowie przy stoliku niedaleko nas imprezują na całego, pojadają, popijają, grają na gitarze i nieziemsko wyją jakieś wietnamskie przeboje...... Nawet ich z ukrycia nagrałam, niestety popełniłam babola i nie zarejestrował się dźwięk.






Totalnie uchachani ruszamy zobaczyć wodospady.



Dojeżdżamy do parkingu, stójkowy każe nam zostawić motory i dalej iść na piechotę. Kurcze mamy pod górę i to ostro, a drogi nie ma bo ją rozkopali. Będziemy brnęli w błocie po kolana..... Nasi kierowcy wpadli na pomysł, że pójdziemy skrótem w cieniu i przez las..... Niestety po przejściu 50 m zostajemy cofnięci...... trwa budowa hotelu i cały brzeg nad wodą, gdzie była ścieżka dla wtajemniczonych,  jest zagrodzony ..... Wracamy do punktu wyjścia i idziemy pod górę, ale tylko z jednym kierowcą......... Po chwili słyszymy dźwięk silnika skutera i podjeżdża nasz wybawca. Okazało się, że chłopaki postanowili pożyczyć skuterek od jednego z pracowników budowy i wwieźć nas pojedynczo na górę. .........


Ba Ho oznacza w języku wietnamskim Potrójny Strumień. Tak naprawdę są to trzy naturalne wodospady spływające do jeziora. Do pierwszego wodospadu idzie się około 30 min, a potem po skałach wspina do kolejnych. Miejsce jest niezwykle urokliwe Mieszkańcy Nha Trang miejsce często odwiedzają w wolnym czasie. Wspinają się, łowią ryby, pływają i piknikują. Odległość od miasta to około 20 km. Wodospady czynne są do godz. 18.00 a wstęp płatny. Jest to jedyne miejsce, w którym dzisiejszego dnia zapłaciliśmy 50 000 wariatów. Za resztę płaciło biuro.

Okazuje się, że mieliśmy sporo szczęścia bo ze względu na ulewy i wysoki poziom wody jeszcze dwa dni temu wodospady były całkowicie zamknięte. Teraz zamknięty jest tylko ostatni poziom, ale można zobaczyć jak wygląda z drugiego wodospadu. Wspinaczka po skałkach nie jest trudna, ale trzeba mocno uważać bo kamienie są śliskie. 


















Z wodospadów na parking wracamy we trójkę na jednym skuterku, a Duży czeka w lesie deszczowym nad jeziorem.


Budowa drogi i hotelu trwa, jak ją zakończą będzie to pewnie bardzo oblegane miejsce. Niestety mocno zmieni się, a szkoda.......





Wracamy do Nha Trang zupełnie inną drogą. Oglądamy kolejne wsie, a przez większość czasu towarzyszy nam widok Banana Mountain. Podobno jest to idealne miejsce do uprawy bananów. Nigdzie indziej nie ma tak obfitych plonów. Pola bananowe ciągną się więc do samego szczytu.







We wiosce rybackiej trafiamy na wypływających w morze kilku rybaków. Oczywiście część płynie  łodziami i kutrami, ale sporo rybaków wypływa na tradycyjnych okrągłych łodziach. 
 





W okolicy Nha Trang są też piękne zatoki z kamiennymi plażami. Piękne tylko z daleka bo jak człowiek przyjrzy się bliżej to brud  na nich odstrasza. O dziwo na jednej z takich plaż zobaczyliśmy turystów, którzy rozbili namiot i wypoczywali......... 






Chyba największą po plażach atrakcją miasta jest kompleks świątynny Po Nagar Cham, powstały między VIII, a XI wiekiem. Kompleks wybudowany przez lud Cham. O Królestwie Champa pisałam przy okazji My Son, ale nie wspominałam tam o jednej bardzo istotnej rzeczy. Otóż jak wiadomo lud Cham był wyznawcą hinduizmu, ale....... po podbiciu królestwa przez Wietnam lud Cham nie wyginął. Potomkowie dawnych Chamów zamieszkują obecnie okolice Danang. Nie jest ich wielu i przeszli na islam ale nie przeszkadza im to czcić dawnych bogów w Po Nagar Cham. Na ich cześć na  przełomie kwietnia i maja w świątyni odbywa się festiwal Thap Ba .

Wieże w świątyni Po Nagar Cham to kwadratowe konstrukcje wybudowane z czerwonej cegły. Oryginalnie świątynia liczyła dziesięć wież i każda poświęcona była innemu bóstwu. Do obecnych czasów przetrwały cztery wieże. Najwyższa z nich to Po Nagar Kalan poświęcona bogini Po Nagar. Zachowały się kamienne inskrypcje informujące, że w świątyni składano bogini w ofierze zwierzęta.
Centralą część świątyni zajmuje wieża poświęcona Cri Cambhu - bogini płodności. Dwie kolejne poświęcone są bogom Ganesh i Shiva. Wieże wybudowane zostały na górze Cu Lau. Ze szczytu góry rozciąga się panoramiczny widok na miasto i rzekę Cai.
Świątynie otwarte są dla zwiedzających od 7.30 do 17.00,  wstęp 20 000, ale mam wrażenie, ze płacili tylko turyści. Za nasze bilety płaciło biuro ....



















Świątyni znajduje się niewielkie muzeum, gdzie przechowywane są eksponaty związane z ludem Cham.







Tak wygląda wizerunek bogini Po Nagar




Codziennie w świątyni odbywają się pokazy tradycyjnych tańców i obrzędów religijnych. Byliśmy mało zainteresowani tym więc tylko zerknęliśmy.





Zaczyna się godzina powrotu Wietnamczyków z pracy do domu. To co się dzieje na ulicach to istny szał, a my jesteśmy w samym centrum tego. Nie wiem jak chłopakom udało się dowieźć nas w całości do katedry.



Katedra Nha Trang jest największym kościołem w mieście. Wybudowana została na początku XIX wieku w stylu francuskiego neogotyku przez Louisa Valetta. Na zewnątrz katedra ozdobiona jest posągami świętych, a także  zdemontowanymi z pobliskiego cmentarza tablicami nagrobnymi (jest ich podobno 4000 tysiące, ale kto by to liczył). Na dziedziniec Katedry prowadzą 53 kamienne schody. Wieża zegarowa wykonana jest w całości z kamienia i zwieńczona została krzyżem. Dzwony wykonane zostały we Francji i zamontowane w 1789 roku. Wewnątrz katedra jest bardzo uboga. 
Teoretycznie katedra dla zwiedzających otwarta jest do godziny 18.00. Nas niestety spotkała bardzo niemiła sytuacja - otóż o 17.50 zostaliśmy wyproszenie przez księżulka na zewnątrz. Nie pomogły dyskusje, że nie ma jeszcze 18.00. W sumie i tak nie bylibyśmy dłużej, bo tam naprawdę nic ciekawego nie było, ale liczy się sam fakt. Takie rzeczy mogą zdarzyć się tylko w katolickim kościele....... 





Na koniec dnia zostajemy jeszcze zaproszeni przez chłopaków do kawiarni.


Jeszcze pozostało tylko przebicie się przez miasto do hotelu, pożegnanie z chłopakami o można odpocząć.




Na koniec Duży zmontował film z naszej dzisiejszej przejażdżki...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz