Kolejny dzień rozpoczynamy wcześnie rano. Zaraz po wschodzie słońca mamy zaproszenie na spacer po dżungli i szukanie ptaszków. Senior rodu zabiera atlas ptaków i prowadzi naszą grupkę na „łowy”
Wschód słońca w ośrodku
Widoczki w trakcie spaceru
Wracamy na śniadanko, a tam już czeka na nas orzeł. Okazuje się, że został znaleziony jako pisklak, podczas jednej z takich wypraw do dżungli jak nasza. Został odchowany i nauczył się latać, ale nie ma ochoty opuszczać swoich wybawicieli.
Cały czas jesteśmy pod wrażeniem Dandeli Mist, naszego kierowcy jeszcze nie ma, mamy czas na strzelenie paru fotek w ośrodku.
Nasz plan na dalszą część dnia to safari w Parku Narodowym Dandeli i zobaczenie Synteri Rock.
Przyjechał nasz kierowca. Właściciel ośrodka odprowadza nas do samochodu, upewnia się, czy Piętacho wie jak dojechać , życzy nam powodzenia i wyruszamy nieświadomi tego co nas czeka .
Safari organizowane jest dwa razy dziennie, my jedziemy na to popołudniowe. Musimy być najpóźniej około godziny 15.30. Czasu dużo więc spokojnie najpierw pojedziemy zobaczyć skałę. Jest podobno niezbyt daleko, jakieś 20 minut jazdy samochodem od naszego ośrodka.
Jedziemy dosyć krętą i stromą drogą przez dżunglę, Po drodze piękne widoczki mamy, jest super . Po jakiś 30 minutach jazdy zaczynamy się z DZ zastanawiać, czy nasz mega kierowca na pewno wie, gdzie jedzie . Miało być 20 min jazdy, a tu nawet znaku do skał nie było. Po doświadczeniach z dnia poprzedniego (Piętaszek pomylił drogi i pojechał nie do naszego ośrodka tylko w odwrotną stronę i musieliśmy go nawigować ) jesteśmy czujni i cały czas wypatrujemy znaków w zrozumiałym dla nas języku, bo na razie to są tylko w robaczkach . Pytamy kierowcę, czy wie jak ma dojechać? Tak wiem, odpowiada z miną pewniaka . Cholera, że też nie zabraliśmy ze sobą z ośrodka telefonów z nawigacją .
Po kolejnych 10 minutach Duży mówi: Ty Mały on nie wie gdzie jechać na bank, a tu nawet nie ma się kogo zapytać . No to bomba. Jedziemy dalej i nagle pojawia się jakaś babcia z chrustem . Babcia musi wiedzieć gdzie są skały. Każemy kierowcy zatrzymać się i zapytać o drogą. Babcia macha ręką raz w jedną, raz w drugą stronę i coś tam mówi . Kierowca do nas ok, ok ten minutes . No to jedziemy, ale po dziesięciu minutach nadal nie ma żadnej wzmianki o skałach.
Nie muszę pisać jak byliśmy zadowoleni. Droga przez dżunglę, żywego ducha i my bez nawigacji .
Dojeżdżamy do kolejnego rozwidlenia dróg. Pojawiają się znaki w en . Jedyna nazwa, która coś nam mówi to Ulawi, słyszeliśmy o świątyni o takiej nazwie. Duży każe skręcić Piętaszkowi w kierunku na Ulawi, może tam nas ktoś pokieruje.
Skręcamy, jedziemy kawałek i pojawiają się dwie ciężarówko-autobusy wiozące ludzi i znak oczywiście w robaczkach. Pytamy co tam było napisane, a ten do nas że nie wie, bo nie rozumie - Ja lekko poirytowana rzucam do DZ: kochanie czy w Indiach do otrzymania prawa jazdy niezbędna jest umiejętność czytania i pisania, przecież w tym kraju jest wysoki poziom analfabetyzmu, a pojazdów od metra? Czy on do tej pory potrafił odczytać robaczki i jechał właściwie? Czy my gdziekolwiek dzisiaj dojedziemy?
Dojeżdżamy do kolejnego rozwidlenia , pojawia się znak graficzny świątyni. No to jedziemy .
Dojechaliśmy do świątyni i targu. Ruch niesamowity. Skąd wzięli się tu Ci wszyscy ludzie, skoro my dopiero w końcowym etapie mijaliśmy jakieś ciężarówki?
Wściekli wysiadamy z samochodu (dodatkowo dobiło nas to, że jesteśmy „nieprzyzwoicie odziani” i pewnie nie będziemy mogli wejść na teren świątyni, a jak już tu trafiliśmy to chętnie byśmy zobaczyli) idziemy się przejść po targu, a kierowcy każemy dokładnie wypytać się o drogę.
Na targu, jak to w takich miejscach, sprzedawano mydło i powidło typu: ichnie garnki, części do rowerów, maszyn i samochodów; odpustowo-kiczowate ozdoby i zabawki, jakieś farby i niewiele jedzenia.
Kręcimy się chwilkę po targu widzimy, że do świątyni cały czas idą odświętnie poubierane grupki ludzi. Niektóre dziewczyny mają kolorowe stroje i rodzaj wianków na głowie. Zżera mnie ciekawość co to za uroczystości i jak wygląda świątynia . Mówię: chodź Duży, idziemy zobaczyć chociaż przez płot.
Podchodzimy, a tam śpiewy, jedzenie, wszędzie pełno ludzi . O kurdę ja muszę wejść do środka, idę twardo w kierunku wejścia. DZ mówi: i tak cię nie wpuszczą bo masz tylko krótkie spodenki. Ja jednak nie daję za wygraną, podchodzę do strażnika przy bramie i pytam, czy możemy wejść . Chłop kiwa głową i nas wpuszcza .
Idziemy w kierunku dziedzińca, wszyscy się do nas uśmiechają i machają przyjaźnie. No to teraz już odważnie do przodu, linczu niewiernych nie będzie .
Niestety nie bardzo możemy dowiedzieć się co to za święto dzisiaj mają, bo nikt nas nie rozumie.
Wiemy, że jedyna w Karnatace świątynia poświęcona guru Channabasavanna znajduje się Ulavi i domyślamy się, że pewnie właśnie odbywa się jakieś święto poświęcone mu.
Chodzimy, przyglądamy się temu bardzo egzotycznemu dla nas światu. Oczywiście wszyscy chcą się z nami focić i podawać nam ręce, podają swoje dzieci. Jest strasznie gwarno i tyle się dzieje, a my nic nie rozumiemy . Podchodzi do nas fotograf i zgaduje bardzo łamanym angielskim. Z wielkim trudem zrozumieliśmy, że dzisiaj jest święto przejścia młodych dziewcząt w stan kobiecy. Po ceremonii wyświęcenia będą w niedługim czasie wydawane za mąż (teraz rozumiem, czemu one takie onieśmielone były, a niektóre to nawet smutne. Nie każda z nich będzie miała szczęście wyjść za tego, którego kocha, a życie żony w Indiach nie jest usłane różami. Pytamy fotografa, czy w takim stroju możemy wejść do środka. Mówi, że tak tylko musimy zdjąć buty i nie fotografować ceremonii. No to już więcej do szczęścia mi nie trzeba było .
Jak już wspominałam świątynia poświęcona jest guru Channabsavana, powstała dla upamiętnienia faktu, że w 12 wieku Channabasavana przybył przed swoją śmiercią do Ulavi z Kalayaną .
Channabasavanna był siostrzeńcem Basavy, założyciela Lingajatów (odłam hinduizmu uznający lingę jako boga Sziwę).
Kompleks jest spory, wokół świątyni znajdują się domy pielgrzyma i święte jezioro lotosów.
Brama ze strażnikami, a w tle brama prowadząca na dziedziniec
Nad domami pielgrzyma, na czarnych tablicach, wypisane są najbardziej święte teksty Lingajatów spisane przez Channabasavannę, w języku kannada, które noszą nazwę Karana Hasuge.
Po wyjściu czekał na nas wspomniany fotograf, który wytłumaczył nam jak dojechać do Synteri Rocks. Nieśmiało też zasugerował sesję z jego klientami. Przecież nie można mu było odmówić, dzięki niemu wiemy jak dojechać . Trochę to focenie trwało, ale my byliśmy pod niesamowitym wrażeniem miejsca i ludzi, więc nie traciliśmy cierpliwości .
Ja też mam na pamiątkę kilka fotek
Wracamy do samochodu. Cała złość na kierowcę już nam przeszła (bo zaliczyliśmy coś, czego nie było w planie, a bardzo nam się podobało), a tu zonk Piętaszka wcięło . Noż w mordę jeża bagiennego miał tylko o drogę zapytać, a on chyba poszedł sobie kredą szlak wyrysować . Czekamy, szukamy no jest. Leży i śpi pod ogromnym drzewem .
Pytamy wiesz gdzie masz jechać? On, na to macha głową zdecydowanie twierdząco. Wsiadamy i jedziemy. Piętacho dojeżdża do rozwidlenia, staje i „bardzo mądrze zaczyna” analizować drogowskazy. My ryjemy, ale nic nie mówimy, niech się pomęczy . Skręcił oczywiście w złą stronę. No dobra, dosyć tego Piętacho , wiemy jak dojechać, skręcaj w prawo .
Droga super, dojeżdżamy do mostu i widzimy, że nad rzeką pielgrzymi urządzili sobie piknik, kąpiel i pranko przed dojechaniem do świątyni. Wyglądało to ciekawie, a my po raz kolejny przekonujemy się, że Indusi to nie jest naród brudasów. Oczywiście w większości domów nie mają łazienek i kanalizacji, ale większość z nich codziennie kąpie się w rzece, jeziorze lub innym zbiorniku wodnym.
Jedziemy dalej i okazuje się, że do zjazdu do skał było tylko 10 km. Fotograf dobrze nas pokierował . Jest znak do skrętu w kierunku Synteri Rock.
Zaraz za skrętem na drogę do skał stoi budka strażników parku. Kasują po 10 rupii za osobę i 30 za samochód. Dostajemy bileciki i leśnym traktem jedziemy na parking. Z parkingu mamy jakieś 15 min spaceru. Najpierw po prostym, a potem schodami ostro w dół. Idzie się bardzo przyjemnie, drzewa dają sporo cienia, ale powrót pod górę chyba nie będzie taki miły .
ciekawe kto odczyta coś z tak dobrze utrzymanej tablicy
Zeszliśmy na dół i naszym oczom ukazuje się Synteri, wysokia na około 100 m monolityczna skała granitowa, w której płynąca rzeka Keneri powycinała zagłębienia i jaskinie. W zagłębieniach swoje gniazda wybudowały ptaki i pszczoły. Nietoperze kryją się w ciemnych zakamarkach, a wokół latają kolorowe motylki. Po raz kolejny natura tutaj nas zaskakuje, oby tak dalej
Zauważyliśmy, że miejscowi upodobali sobie to miejsce na potajemne randki. Spotkaliśmy kilka par, siedzących w różnych miejscach i podziwiających piękno okolicy . Dzięki jednej z takich par znaleźliśmy „tajną” drogę powrotną i nie musieliśmy dyrdać po schodach na górę , co w tym upale nie byłoby miłe.
Do drogi głównej jedziemy tym samym traktem co poprzednio.
Do tej pory wszystko co widzieliśmy, tego dnia (oprócz roztropności i zachowania kierowcy), bardzo nam się podobało . Już się nie możemy doczekać największej atrakcji z powodu ,której tu przyjechaliśmy, safari w Parku Narodowym i tych wszystkich zwierzątek .
Jedziemy do parku, tu na szczęście nasz kierowca stanął na wysokości zadania i trafił pod bramy bez większego problemu.
Droga do parku wyglądała tak i zapowiadało się ciekawie. Niestety w życiu nie spodziewaliśmy się tego co nas spotka na miejscu , , ,, , .
i jak my mamy przejechać
Podjeżdżamy pod bramy Parku Narodowego Dandeli. Pusto i głucho, żadnego strażnika nie widać. Budki pozamykane, zero informacji o biletach .
Widzimy niewielką grupkę Indusów, miny mają nietęgie i coś tam między sobą ostro rozprawiają. Podchodzimy i pytamy gdzie tu można kupić bilety na safari. Przemiła Induska w pięknym kapeluszu, odpowiada, że nigdzie. Niestety dzisiaj park jest zamknięty, bo jutro w sąsiedniej wiosce jest święto i strażnicy olali pracę .
No nie wytrzymam . Taki szmat drogi się tu tłukliśmy i mam „g….o” zobaczyć. Nic tylko rozwalić tę budę . Boże tylu niecenzuralnych słów w ciągu jednej minuty to my chyba nigdy nie wypowiedzieliśmy.
Wspomniana babeczka jest tak samo wściekła jak my. Na szczęście mówi, że pracuje w Mumbaju w ministerstwie i spróbuje coś załatwić. Wykonuje telefon do swojego szefa, ten każe czekać godzinę. No to czekamy
Wspomniana babeczka jest tak samo wściekła jak my. Na szczęście mówi, że pracuje w Mumbaju w ministerstwie i spróbuje coś załatwić. Wykonuje telefon do swojego szefa, ten każe czekać godzinę. No to czekamy
Pojawia się magik, który kasuje od nas po 4000 wariatów od osoby i każe czekać dalej. Te ich „procedury” są masakrycznie, a oni wszyscy ruszają się jak muchy w smole. No nic to wytrzymam wszystko byle zobaczyć tygrynia .
Przyjeżdżają samochody i przewodnicy, znowu kontrole, spisywanie, pouczanie jak mamy się zachowywać podczas safari i ruszamy .Niestety park i tygrysy to wielka ściema.
Ba w 100% jesteśmy pewni, ze nie ma tam tygrysów bo pozwalają wysiadać z samochodów i chodzić po parku.
Z tak podobno bogatej tu fauny zobaczyliśmy tylko to i nic więcej.
Po powrocie do bram spotykamy samochody naszych współtowarzyszy. Okazuje się, że oni widzieli jeszcze mniej . Wszyscy jesteśmy niezadowoleni, dobrze, że chociaż widoki były piękne .
Ucinamy sobie miłą pogawędkę z induskim towarzystwem. Dowiadujemy się ciekawej rzeczy. Okazuje się, że ludzie mieszkający na wsi są totalnymi minimalistami i nie zrobią nic poza minimum, którego potrzebują. Teraz rozumiemy dlaczego strażnicy zrobili sobie przerwę. Minimum zapłaci im państwo, a napiwki mają gdzieś. No cóż trudno się nie zgodzić z tą teorią, nasz kierowca też jest minimalistą.
Wracamy do „naszego” gospodarstwa. Okazuje się, że jesteśmy już jedynymi gośćmi, ale wszystko jest jak dotychczas. Czeka na nas pyszna kawka i ciasteczka. Gospodarze zabierają się za rozpalenie ogniska i pytają, czy po zmroku chcemy jechać na safari? Nas dwa razy prosić nie trzeba. Rezygnujemy z ogniska, ale safari być musi .Proponowali nam też poranny spacer do jungli, ale stwierdziliśmy, że safari wystarczy bo musimy o przyzwoitej porze wyjechać w najbardziej tajemniczą, jak dla mnie, część Indii.
Tego dnia stałam się też bohaterem samej siebie. DZ był w szoku na co się odważyłam . Ja, która od wróbla uciekam ze strachu, panicznie krzyczę , kiedy gołąb nad głową mi przelatuje , wzięłam na rękę orła. Do dzisiaj nie wierzę, że to zrobiłam.
Duży Zając oczywiście w swoim żywiole
Dzisiaj na nocne safari mam już kurteczkę , są latareczki to jedziemy. Tym razem fotek zwierzątek nie robimy, bo już poprzedniego dnia przekonaliśmy się, że nie ma to sensu.
Po powrocie kolacja i idziemy spać, jutro czeka nas długa podróż
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz