środa, 22 marca 2023

Cafayate do Salta

 Wracamy na drogę 68. Nieco popsuła się nam pogoda i słońce nie świeci już tak intensywnie jak rano, ale jest ciepło. Po 17 km zatrzymujemy się na pierwszym punkcie widokowym - Los Colorados. Tablica zachęca do spaceru w głąb utworzonego przez erozję czerwonego kanionu...





Widoki zachwycające...



Tu nie da się "połykać kilometrów". Dosłownie co parę kilometrów kolejny widok zmusza do zatrzymania się...


Przygotowując się do wyjazdu wiedzieliśmy, że w Argentynie są "kolorowe góry". Jednak informacje te wskazywały na Purmamarca czy Humahuaca (które mamy zaplanowane na jutro) tymczasem okazuje się, że już dzisiaj  mijamy i podziwiamy pierwsze (i jak okaże się w kolejnych dniach nie ostatnie) kolorowe góry. Pięknie...


Las Ventanas to kolejny przystanek i piękne widoki...



 Mijamy miejsca, które obejrzeliśmy rano, ale następny przystanek po około 15 km to słynne  El Anfiteatro... 




Wchodzimy w dość wąski tunel między warstwowymi skałami, według specjalistów wyrzeźbionymi przez miliony lat, przez wodę. 





Geolodzy twierdzą, że ta "sala" powstała jako basen do którego opadał kiedyś wodospad.








Dosłownie rzut beretem dalej i stajemy przy Garganta del Diablo czyli Diabelskiej gardzieli...




Te skałki same zapraszają, żeby trochę się po nich powspinać, chociaż od pewnego miejsca jest to zabronione...













Po drodze jeszcze kilka przystanków, a coraz bardziej żołądki upominają się o dzienną rację żywieniową...










PO mniej więcej 95 km od Cafayate jesteśmy coraz bardziej zdesperowani, szczególnie Duży, żeby zjeść coś konkretnego. Dzień nie był łatwy a do Salta zostało jeszcze blisko 100 km. Rozglądamy się gdzie warto byłoby się zatrzymać i jest... Miejsce, które wygląda przyjaźnie, jakoś tak swojsko i jest przy nim parking. Znaczy się, że to będzie tu... 


Po raz pierwszy w Argentynie decydujemy się zatrzymać na jedzenie w miejscu nieznanym, praktycznie w środku nigdzie. Ale ryzyko to podejmiemy i zobaczymy jakie będą skutki...


Szybko zaprzyjaźniamy się z "miejscowymi"...



Wnętrze trochę ciemne. Tylko kilku gości wyglądających na miejscowych, Wyposażenie w stare sprzęty. Szafka z wyrobami lokalnych rzemieślników. Karta dań na tablicy... Wygląda ciekawie...



W barze mamy wybór kilku lokalnych win... A obok syfon do wody gazowanej jak z czasów PRL...


Na starej beczce od wina postać indianina otoczona jest ziołami z lokalnych zbiorów...


Gdy pojawia się Pani Kelnerka, a z tyłu za nią widzimy za bufetem Panią Kucharkę to mamy już 200% pewności, że jedzenie będzie doskonałe, bo tu nie rządzi technikum gastronomiczne, żywieniowiec po studiach czy technolog żywności. Tutaj jest jak kiedyś w polskim GS - restaurację prowadzą gospodynie domowe, kobiety, które wiedzą, jak gotować, żeby chłop w domu był zadowolony i najedzony. Tu nie ma przepisu na kartce i odważania na gramy składników. Tutaj jest prawdziwa kuchnia, gdzie decyduje smak kucharza i zadowolenie klienta... 
Składamy zamówienie, otrzymujemy płyny - lokalne piwo dla pasażera i colę dla kierowcy - i o dziwo, nie ma żadnego problemu z podaniem do napojów lodu... Na zamówione dania będziemy musieli chwilę poczekać, bo trzeba je przygotować - nic gotowego, odgrzewanego, z torebki czy mikrofali... No to czekamy...


Zamówiliśmy steka i kruchą tartę z mięsnym nadzieniem. Gdy nasze dania wjechały na stół zaniemówiliśmy.......


 
Te cztery kawałki mięciutkiego, soczystego mięska, doskonale przyprawionego ziołami, i do tego dwa jajka to porcja na jedną osobę...



Tarta nadziana mięsno ziołowym farszem rozpływała się w ustach...


To był wspaniały wybór.. Jeden z najlepszych obiadów podczas całej naszej podróży po Argentynie... A cena jak za dawnych czasów w naszej rodzimej przydrożnej restauracji...


Najedzeni ruszyliśmy w drogę do hotelu i dojechaliśmy, gdy było już całkiem ciemno. Teraz przed nami krótka noc, jutro jedziemy oglądać sławne "kolorowe góry" i słone jezioro...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz