czwartek, 13 lipca 2017

Patong - dzień dwunasty

Wyjazd zbliża się do końca...
Dzisiejszy dzień jest w związku z tym dniem Małego Zająca w Spa. Dostałem pół dnia wolnego i postanowiłem spędzić czas na targu...
Targ w Patong znajduje się przy drugiej ulicy równoległej do plaży. Wystarczy przejść na drugą stronę Jung Ceylon i targ mamy po przeciwnej stronie ulicy obok niewielkiej, ale ładnie dekorowanej Świątynki Chińskiej...
Uwielbiam chińskie smoki... Mają w sobie tyle życia, są potężne a jednocześnie jakieś takie potulne i przytulne...



I jest to ten kochany azjatycki kolorowy kicz tak bliski sercu...





Na ścianach obrazki z chińskich wierzeń...



i słodkie porcelanowe, dodatkowo ozdabiane jak lalki, figury świętych...




No ale celem jest dziś dla mnie targ... Mam też ze sobą prowizoryczną listę zakupów dla potrzeb domowej kuchni tajskiej...
Bazar Banzaan ma kilka wejść i znajduje się jak napisałem na przeciw jednego z wejść do Jung Ceylon oraz hali walk boksu tajskiego...

Wchodzę, i już od wejścia mam ból głowy. Niby wiem, co mam kupić, ale wybór jest tak wielki, że osiołek ma dylematy...



No bo jeżeli mam do wyboru po kilkanaście rodzajów sosu sojowego, rybnego, ostrygowego czy innych przypraw, a na każdym opakowaniu jest etykieta z zasady tylko i wyłącznie po tajsku, to co ja mam w końcu wybrać? Wiemy przecież z rodzimego rynku, że najdroższy towar, w najbardziej kuszącym kolorami i grafiką opakowaniu wcale nie musi być najlepszy...


Chyba jednak zacznę od dokładnego rozejrzenia się w koło i dopiero za jakiś czas zajmę się zakupami, jak mi trochę przejdzie pierwsze wrażenie...
Zaczynam więc krążyć między straganami. Te najbliższe wejścia oferują całą gamę owoców...

Chcesz banana? Proszę bardzo - tyle, że którego? Krótki, długi, żółty, zielony, bardziej czy mniej dojrzały? A może pomelo...Ale do jedzenia, czy na sok?

Znaczna część owoców posiada nazwy, które nic nam nie mówią... A co do smaku, to nigdy wcześniej czegoś takiego nie było okazji popróbować...






Między owocami dochodzę do mięsa... Tu już niby łatwiej, ale sposób wycinania porcji jest inny niż szkoła francuska, czy angielska... Jednak jak by się człowiek postarał, to dostanie to co chce...





Świńska głowa w całości przypomniała mi, że kiedyś było u nas coś takiego jak głowizna... A ryjek pono daje się przerobić na wspaniałe danie... A może jednak podziękuję...



Przypomniałem sobie też, że kiedyś podobno na Kercelaku przysmakiem było świńskie ucho z chrzanem...



Po chwili jednak okazuje się, że dałoby się zrobić nasze żeberka, galaretę z nóżek, karkóweczkę z grila czy skwareczki do okrasy...



Tak więc w sumie dział mięsny okazuje się być całkiem "przyjazny i do ogarnięcia"...
Z drobiem też nie ma większego kłopotu bo tu zbieżność jest pełna.



Mam tylko pewną wątpliwość... Czemu część drobiu ma taki kolor skórki jak u nas, a część wygląda, jakby miała "żółtaczkę"?



Za drobiem mamy wszystko, co żyje w wodzie. No tu to już zupełnie inny świat. Wiele z tych zwierząt widziałem podczas nurkowania i nawet nie przypuszczałem, że daje się to jeść...



Te zielone muszle były u nas w sprzedaży jako import z Nowej Zelandii i były strasznie drogie. A tutaj, 10 zł za kilo... Kończą najczęściej w zupie albo na patelni..





Samych krewetek jest ze 20 rodzajów, ale podział głównie zależy od wielkości, czym większe, tym droższe... Cena za kilogram w porównaniu do naszych cen to bajka...



Te muszle z tyłu najczęściej lądują w zupie. Natomiast kraby wcale nie są takie tanie zważywszy na to ile jest w nich mięsa...



Krab krabowi nie równy...



Są i rybki...



Nie przypuszczałem, że między barakudami znajdę rekinka...


Kalmary oferowane są w najróżniejszych rozmiarach...



Tak samo zresztą, jak i mątwy... pięknie oczyszczone - tylko do gara...



Nie przypuszczałem, że przysmakiem jest płaszczka...



Jeśli chodzi o rekinki, to oczywiście są podstawą bardzo drogiej i wielce cenionej zupy z płetwy rekina...
Nam jednak jakoś bliższa jest zwykła sola...

Często w ofercie tajskich restauracji znaleźć można żabie udka... Materiał na to danie czeka w takich pojemnikach na swoją kolej...



Są też na targu gotowe makarony różnego rodzaju




I na koniec produkcja wiórek kokosowych... Należy pamiętać, że nie wszystkie trafiają do potraw jako wiórki. Część z nich będzie moczona w wodzie i wyciskana na mleko kokosowe i śmietanę kokosową (nie mylić z sokiem z kokosa, który pijemy przez słomkę po odcięciu wierzchniej warstwy)



Jak tak człowiek chodzi po targu, to może i zgłodnieć... Ale i w tym względzie zaopatrzenie jest bardzo szerokie...

Z 'patyczakiem" można kontynuować zakupy...



Jak nie kurczaczek, to może rybka z grilla...


Lekkie placuszki z zieleninką... pyszotka...



Jest też i inna opcja... Kupujemy podstawowe składniki na targu, wychodzimy na zewnątrz i najbliższa restauracja przygotuje nam wybrane przez nas danie z dostarczonych przez nas produktów... Należy tylko dogadać się co do ceny...



No i przechodzimy do zieleniny... Oczywiście na targu możemy spodziewać się kwiatów. Ale w tym względzie wybór jest bardzo ograniczony.




Zielenina stanowi problem... Poza obiektami świetnie nam znanymi, jak ogórki, pomidory, kalafiory, oberżyna, cebula itd. jest cała masa takich towarów, o których nie mamy z zasady pojęcia...



Na zdjęciu powyżej, jako drugie warzywo w pierwszym rzędzie od prawej znajduje się szpinak wodny, czyli morning glory...
Zielony pieprz jest często stosowany w zupach i sosach oraz jako przyprawa do marynowania mięs... Niestety, kupujemy pieprz zielony i po kilku dniach zostaje nam zwykły suchy pieprz czarny do mielenia... Przechowywać się tego zbyt długo nie da...



Obok pieprzu mamy popularnie wykorzystywany, na przykład w ryżu z warzywami i w sosach, zielony groszek...



Na kolejnym zdjęciu mamy podstawowe składniki tajskiej kuchni... Gałązki z listkami to kafir. Można kupić sproszkowany, ale nic nie zastąpi świeżego Po dowiezieniu do kraju można go poporcjować i zamrozić. W górnym rzędzie łatwo rozpoznawalny imbir duży oraz drobny jego krewniak dodawany często do curry - kamfer. No i wyglądający trochę jak korzeń tataraku galangal. Spokojnie można przywieźć, poporcjować i przechowywać w zamrażarce...

Gdyby ktoś zapragnął w Taj gołąbków, to wszystkie składniki są łatwe do pozyskania...



Koperek do ziemniaczków też się znajdzie. A obok niego zastępująca w tajskiej kuchni zieloną pietruszkę zielona kolendra (zupełnie inna w smaku niż dostępna w Polsce)


Grzyby występują w kilkunastu rodzajach i z zasady kończą w zupie lub w sosie... Ale nie tylko. Mamy tu boczniaki, shitake oraz inne nieznane mi z nazwy...





W koszu po lewej stronie mamy kolejny podstawowy element tajskiej kuchni - trawę cytrynową (dość powszechnie już dostępną w Polsce). Obok niej leżą przygotowane gotowe zestawy na tajską zupę: kafir, trawa cytrynowa i galangal...



Trawa cytrynowa to podstawa... a nad nią przygotowane pasty curry



Jeszcze raz z bliska bardzo ładny galangal



Te długie strąki to rodzaj fasoli - najczęściej spotykamy go w daniach z warzywami i wydaje nam się, że to pokrojona w kawałki fasolka szparagowa - smak zresztą podobny...

Tutaj mamy też cieniutkie zielone szparagi

Kwiat bananowca jest świetnym materiałem na sałatkę

Wybór past curry jest ogromny, ich smaki bardzo zróżnicowane a moc w rozpiętości od łagodnej nalewki do czystego spirytusu...
Ja wybrałem pastę z kokosem. W słoiku w lodówce może leżeć nawet i dwa lata... Przy normalnym naszym gotowaniu 10 dkg wystarcza na rok bo do jednej potrawy porcji na 2 osoby na 2 dni wystarcza ze 2 dkg




W międzyczasie dołączył do mnie Mały i jak zwykle znalazł sobie słodkiego przyjaciela, który leżał na straganie obok krewetek...



Mały jest zafascynowany durianem...

Nabywamy trochę owoców


I wracamy do hotelu...
Po drodze odpowiedź na pytanie: czy w Taj pić drinki z lodem czy nie?
Odpowiedź: Pić i się nie bać. Produkcję lodu sponsoruje państwo. Po mieście krążą samochody dostawcze dostarczające pakowane kostki lodu do hoteli, restauracji, barów i gdzie tylko potrzeba. Woda jest czysta a produkcja lodu kontrolowana...





No i czas wypoczynku nieubłaganie zbliża się do kresu...
Został jeszcze spacer plażą do upatrzonego wcześniej miejsca na ostatni zachód słońca...



Najlepiej te zdjęcia (trochę bez sensu, ale kochamy kolorowy kicz) robić z północnego końca plaży Patong, bo nie zasłania nic półwysep na końcu południowym...
Dziś właśnie w zatoce zacumował jeden z turystycznych cruiserów... Dość fajnie wygląda jego kontrast w małą łódeczką...



To są te widoczki, które chyba pamięta się najdłużej...

Dobrze byłoby zabrać takie słoneczko ze sobą do domu...





My już do domu a tam rybacy na połowy...





Słoneczko nas pożegnało, to teraz jeszcze pożegnalna kolacja...
Menu było rozważane po drodze, żeby jak najmilej wspominać przyjemności Taj...
Nasz zaprzyjaźniony pomocnik wybiera dla nas odpowiednie krewetki 



Cztery sztuki ważyły ponad 800 g... Zanim zostaną przygotowane zupka z mlekiem kokosowym - chyba najlepsza z tajskich zup (ale nie w każdej restauracji).



Krewetki zaordynowaliśmy w dwóch smakach. Dwie krewetki w sosie tamaryndowym...



Kolejne dwie w sosie czosnkowo pieprzowym...




Duży czyni honory domu butelką "prawie" szampana (dobrego wina musującego - dostawa własna)...




Tym razem "popłynęliśmy"... Kolacja (bez bąbelków) kosztowała nas blisko 900 THB... Rozpusta...
Ponieważ w tej restauracji żywiliśmy się kilka dni podziękowaliśmy szefowi, kelnerom oraz bardzo ciężko pracującym paniom w kuchni...
W drodze przez OTOP Mały znowu znalazł milutkiego przyjaciela...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz