niedziela, 21 października 2018

Ban Gioc - Hue


Dzisiejszy dzień teoretycznie miał być nudny.... cały dzień w podróży, a i noc też.... Nie lubię takich dni, ale czasem nie ma wyjścia, jeżeli chce się zwiedzać ogromne kraje..... 
Wstajemy skoro świt, ja oczywiście marudzę strasznie i cały czas mam naburmuszoną minę, bo kto to słyszał tak rano wstawać na wakacjach to raz, a dwa nuda będzie przez cały dzień..... Gdybym wiedziała jakie atrakcje los nam przygotował tego dnia, to bym chyba z łóżka nie wstała i w żadną podróż się nie wybrała, ale po kolei...

Spakowani idziemy  na śniadanie....



Przed nami kilkuetapowa jazda do Hue. Najpirw musimy dostać się do Cao Bang gdzie przesiądziemy się na autobus do Hanoi, a następnie przejedziemy na stację kolejową i nocnym pociągiem udamy się do Hue.
Bilet Cao Bang-Hanoi zamawiamy przez hotel dzień wcześniej. Recepcjonistka sugeruje nam żebyśmy wyjechali autobusem po godz. 7.00, ale my przezornie idziemy na wcześniejszy. Niestety okazuje się, że wietnamski rozkład jazdy autobusów jest sprawą umowną i tuż przed bramą hotelu widzimy jak nasz autobus ucieka...... Jasny gwint kolejny jest teoretycznie za pół godziny i jest to ten sugerowany przez recepcję, ale pytanie czy przyjedzie o czasie i czy w ogóle przyjedzie? No nic; stajemy na przystanku i czekamy. W drugą stronę jedzie kilka autobusów pod rząd, a miały być co pół godziny..... Po raz kolejny zaczynamy wątpić w rozkład jazdy, bo przecież miały jechać co pół godziny..... Mija godzina przyjazdu naszego autobusu, ale nic nie jedzie...... , po 15 minutach opóźnienia zaczynamy rozważać powrót do hotelu i zamówienie taksówki. Decydujemy się jednak poczekać jeszcze kilka minut i słyszymy pyr, pyr, pyr..... uf jedzie nasza blaszanka!!!! Ulga, wsiadamy i ruszamy w kierunku Cao Bang. Jest sobota więc liczymy, że podróżnych nie będzie wielu i 90 km pokonamy sprawnie nie spóźniając się na autobus......
Po 15 min jazdy autobus zatrzymuje się przed jakąś zamkniętą na cztery spusty bramą i pomimo tego, że żywego ducha nie widać czeka.... Cholera czas leci, a autobus nie rusza.... znowu mamy nerwa.... Jak tak dalej pójdzie spóźnimy się na bank, a kolejny autobus jest dopiero po południu i nie ma szans na złapanie pociągu......
Po kilku minutach wpada zdyszana kobieta, która okazuje się być konduktorką. Ruszamy dalej i zaczyna się zatrzymywanie autobusu co parę metrów..... Uwielbiam te Azjatyckie zwyczaje w stylu staję i macham, a za 30 metrów stoi sąsiad i ponownie macha na stop, bo przejście 30 m do czekającego kumpla to nie honor....
Nazbierało się więcej podróżnych, konduktorka zaczyna zbierać kasę. Podchodzi do nas, kasuje po 70.000 wariatów od osoby, a my jej próbujemy wytłumaczyć, że spieszymy się na autobus do Hanoi. Szeroki uśmiech przemiłej konduktorki i machnięcie ręką może oznaczać, że zdążymy ale równie dobrze może oznaczać, że nie rozumie co do niej mówimy.... No nic zobaczymy co los przyniesie....
  




Droga do Cao Bang to jazda przez wioski, pełna stromych podjazdów i zjazdów, niebezpiecznych zakrętów. Chwilami autobus jedzie 15 km na godzinę, zdarza się, że stoi w korku bo we wsi odbywa się targ lub jakaś uroczystość w końcu za chwilę jest 1 maja ...... Po 3 godzinach jazdy w totalnej nerwówce docieramy na dworzec w Cao Bang. Na szczęście do odjazdu mamy jeszcze parę minut. Udało się.....
Odnajdujemy nasz autobus i okazuje się, że jest prawie pusty bo pasażerowie albo biegają gdzieś po okolicznych straganach z jedzeniem i badziewkami, albo jeszcze nie dotarli na dworzec..... Kierowca coś nam tłumaczy oczywiście po Wietnamsku, bo przecież wszyscy rozumieją ten język....... My stoimy jak dwa baranki i patrzymy na niego...... no dobra zaczyna się konkretna rozmowa za pomocą gestów i już wszystko wiemy.... mamy wsiąść i spokojnie czekać, a on schowa nasze bagaże..... Jakie to proste......





Nasz dalekobieżny autobus wygląda w środku jak wóz cygański i nijak nie jest przystosowany na rozmiary białasa. Wąskie siedzenia, miejsca na nogi mało. Jak dobrze, że natura nie zadbała żebym mocno wyrosła, gorzej ma DZ, bo w takiej ciasnocie będzie musiał jechać 300 km co zajmie nam jakieś 7 godzin, ale czego więcej spodziewać się za 170.000 wariatów.........



Czekamy aż zbiorą się wszyscy pasażerowie i z jakimś 40 min opóźnieniem ruszamy w drogę. Początek jazdy całkiem przyjemny. Miasto w sobotnie przedpołudnie zamienia się w jedno ogromne targowisko, ale bez problemu daje się przez nie przejechać. 
Po wyjechaniu z miasta zatrzymujemy się i na coś lub kogoś czekamy...... Mija kolejne pół godziny, a my nadal stoimy...... Nagle z piskiem opon podjeżdża van, z którego pędem wysiadają dwie rodzinki z ogromną ilością tobołków. Część bagażu ląduje pod spodem, a część w autobusie. Za chwilę okaże się, że będę chciała im te wszystkie torby pozabierać i wyrzucić za okno, a ich samych  i jeszcze kilku innych pasażerów pozabijać.....




W Wietnamie część wiosek specjalizuje się w wytwarzaniu okleiny meblowej. Cienkie arkusze drewna suszone są na słońcu, a następnie poddawane obróbce tak, aby nadawały się do oklejenia surowego drewna, z którego wyrabiane są meble.
Mijamy jedną z takich wiosek, a ja nagle słyszę jak za mną ktoś zaczyna "stawiać pawia". Nie jest mi do śmiechu, ale no cóż pewnie ma chorobę lokomocyjną.... Niestety za chwilę z przodu też ktoś zaczyna wydawać dźwięki wskazujące na pozbywanie się śniadania...... Po chwili jeszcze ktoś...... o ja pierdziu zaczynam czuć, że jestem kolejną w kolejce do zagrody pawianów.... Uchylam okno, łapię świeże powietrze i nagle widzę jak centralnie przed moją twarzą śmiga worek wypełniony treścią czyjegoś żołądka....... No cóż poznaliśmy kolejny wietnamski zwyczaj.... odpowiednio wypełniony woreczek wyrzuca się przez okno i nikogo nie obchodzi na czym lub na kim on wyląduje........ 



Dłuższe przerwy w podróży zawsze mają miejsce w okolicy gdzie sprzedaje się dużo żywności na wynos i oczywiście są garkuchnie. Niektóre specjały są nam znane, inne nie. Idziemy popatrzeć co sprzedają lokalsi. Nasi współtowarzysze podróży znikają w jadłodajniach, mamy cichą nadzieję, że poszli tylko skorzystać z toalet, ale mocno się mylimy. Kątem oka widzimy jak dzieciaki są karmione na przemian gotowanymi na twardo jajkami, świeżymi ogórkami, zupkami i dostają coś na popitkę. Dorośli też nie odmawiają sobie "rarytasów" . Po ponownym napełnieniu żołądków idą na stragany i z pełnymi siatami dyrdają do autobusu. Zanim autobus rusza pierwszy kaczor stawia pawiana. Oczywiście w autobusie, bo na zewnątrz nie chce się mu wyjść.






Nasza jazda pod wezwaniem "wielkiego rzyga" trwa....... Niestety okno mamy już zamknięte bo przecież któryś z tych "magicznych" woreczków mógłby chcieć wrócić z powrotem do autobusu i wylądować na naszych kolanach...... 
Jedziemy dosyć dobrą drogą, nic nie trzęsie, widoki za oknem piękne, ale chyba tylko my je podziwiamy. Reszta zajęta jest na przemian napełnianiem woreczków lub żołądków. Wygląda to mniej więcej tak:  jak już się wyrzygałem to otwieram torbę i wyciągam z niej zabrany lub zakupiony prowiant i wpierniczam.... Prym w procederze wiodą rodzinki z przepastnymi torbami. Po kolejnym razie...... mam ochotę zabrać im te pakunki, wypierdzielić za okno zamiast plastikowych woreczków i powiedzieć durna babo, jak karmisz i poisz kaczora to nie dziw się, że rzyga na okrągło....



Niestety "wielkie stawianie pawia" nie jest jedyną przykrą historią z tego dnia..... Niemalże na naszych oczach doszło do strasznego wypadku. Dosłownie 200 m od miejsca zdarzenia odbywał się festyn z okazji zbliżającego się święta 1 Maja.  Bus wypełniony po brzegi ludźmi jadącymi na festyn zderzył się z osobowym samochodem. Widok przerażający i straszliwie przygnębiający. Niczego tak nie pragnę w tej chwili jak bycia już na miejscu. 





Widoki za oknem trochę nas uspokajają i pozwalają choć na chwilę nie skupiać się na wyczynach reszty podróżnych, bo przecież oni nie dają za wygraną i cały czas któryś z nich rzyga........






Na kolejnym przystanku możemy zaobserwować jak wypieka się w Wietnamie pieczywo. My oczywiście z zaciekawieniem obserwujemy proces, a cała reszta w tym czasie poszła jeść..... Oczywiście później jeszcze zrobiła zakupy..... No cóż do Hanoi będziemy jechali cierpiąc katusze...





Po drodze zajechaliśmy jeszcze do miasteczka, w którym zmienili się kierowcy. Niestety na nasze nieszczęście trafił nam się jakiś niedoszły Kubica..... Już od początku dał po garach tak, że prawie nas w fotele wbiło.... Mówimy do siebie, że pewnie chce nadrobić opóźnienie, ale droga jest szeroka, a on chyba wie jak powinno się tu jeździć, bo przecież pokonuje tę trasę często...... 
Okazuje się jednak, że kierowca jest totalnie nieodpowiedzialny, wyprzedza na trzeciego, podwójna ciągła nie jest dla niego problem i jest mu obojętne czy omija pojazdy z lewej, czy prawej strony. Mając w pamięci straszny wypadek, którego byliśmy świadkiem, zaczynamy się poważnie obawiać o życie. Wietnamczycy na początku są obojętni bo zajęci są opisywanymi wcześniej czynnościami, ale po czasie zaprzestają procederu i bladzi jak ściana trzymają się poręczy lub siedzeń.
Po którejś kolejnej debilnej akcji kierowcy mówię do DZ, że za chwilę pójdę zabić kierowcę, bo jak nie, to on nas zabije..... Duży mówi uspokój się nie mamy już daleko, skup się na widokach za oknem...




Nie wiem jak cało udało nam się dojechać do Hanoi, ale oto jesteśmy na dworcu i z przerażeniem odkrywam, że podróżowały z nami żywe kozy wciśnięte pomiędzy niezliczone bagaże...... Ja już nie wiem czy śmiać się, czy płakać........ 
Próbujemy ustalić jak dostać się z dworca autostopowego na stację kolejową i słyszę znajomy dźwięk... Odwracam się, a centralnie za moimi plecami ktoś stawia pawiana...... Dłużej tego nie wytrzymam, chwytam za walizkę i krzyczę do DZ - ja stąd uciekam, a ty łap taksówkę. Duży pobiegł na postój, ja podyrdałam za nim i było mi obojętne ile zapłacimy byleby szybko ewakuować się z tego miejsca. 
Okazało się, że Duży Zając znalazł taksówkarza, który zgodził się zawieźć nas włączając licznik i tak za całe 155.000 wariatów odzyskałam spokój ducha. 


Po dojechaniu na dworzec za śmieszne pieniądze zostawiamy bagaże w poczekalni i idziemy na ulicę Ha Trung wymienić u złotników pieniądze. Złotnicy mają najlepszy kurs wymiany, dużo wyższy niż na lotnisku i w kantorach czy hotelach. Wymiana jest całkowicie bezpieczna i polecana nawet przez hotelowe recepcje.
Przed odjazdem pociągu musimy jeszcze coś zjeść, idziemy do znanej nam już knajpki i powoli zapominamy o trudach dzisiejszego dnia....... 




Po powrocie odbieramy bagaże i szukamy peronu, z którego odjeżdża nasz pociąg. Niestety okazuje się, że musimy wejść po niewygodnych schodach na pierwsze piętro, przejść nad torami do naszego peronu i zejść na peron 4, bo tam podstawiono skład, a wind ani ruchomych schodów architekci w projekcie dworca nie przewidzieli. Tarabanimy się więc na górę, po drodze omijając kolejne kałuże treści żołądkowych.... Klnę w duchu, że chyba ktoś rzucił na mnie klątwę pawia i jak się dowiem kto to, to będzie miał przegwizdane.....
Na szczęście w pociągu jest czystko, a naszymi współtowarzyszami okazuje się być przesympatyczna para młodych Australijczyków. Ostatni etap naszej podróży do Hue jest naprawdę ok i miło go wspominamy.  

Na koniec jeszcze taka ciekawostka. Wietnamczycy opracowali system sprzedaży biletów kolejowych nie w/g wieku tylko w/g wzrostu. Przy wejściu do każdego wagonu znajduje się miarka i konduktor wpuszczając podróżnych sprawdza ich wzrost oraz prawidłowość zakupionego biletu. 


piątek, 5 października 2018

Ban Gioc

Cholerne gęsi nie dają nam spać... Napierdzielają gęg gęg od świtu..... oczywiście ja się budzę natychmiast, DZ dużo później..... , ale zaparza mi poranną kawkę i tak sobie błogo leżymy..... po doświadczeniu z kolacją jakoś nie spieszy nam się pójść na śniadanie.... popijam kawkę i rozkoszuję się świadomością, że dzisiaj to ja jeździć po tych krętych drogach nie będę...... Nie do końca tak było, ale o tym za chwilę....


Idziemy na śniadanie. Okazuje się, że śniadanie musimy wybrać z karty, bo mało gości jest i nie robią bufetu. DZ jak zwykle wybiera bezpieczny zestaw czyli omlet, kawa, pieczywo......, ja ryzykuję i po raz pierwszy zamawiam zupę Pho.... , nigdzie później nie jadłam takiej pysznej zupy. Oczywiście było jej tyle, że DZ jeszcze się załapał i też był zachwycony. Jeżeli będziecie w tym hotelu, zamawiajcie na śniadanie zupę, jest genialna....




DZ zamówił sok z arbuza..., ja jako niedowiarek w hotelową kuchnię czekałam aż mu przyniosą... bo na bank z kartonu będzie.. Jak przynieśli i spróbowałam, o rany zamawiam natychmiast też :) Nie wiem co się stało, ale kolacja była totalną porażką natomiast śniadanie pychota.


Najedzeni i zadowoleni idziemy zobaczyć wodospady. Płacimy po 40.000 za wstęp i po przejściu pomiędzy straganami możemy podziwiać wodospad.

Wodospady na rzece Quay Son mają 30 metrów wysokości i 300 metrów szerokości,co czyni Ban Gioc najszerszym wodospadem w Wietnamie.


W Ban Gioc rzeka Quay Son tworzy granicę między Wietnamem a Chinami. Na jednym brzegu rzeki spacerują Wietnamczycy, na drugim Chińczycy, a podać sobie ręce mogą pływając po rzece na bambusowych tratwach.









Kamień graniczny po stronie wietnamskiej. 










Nie możemy sobie odmówić przyjemności podpłynięcia pod kaskady. Bambusowe tratwy wypływają z dwóch miejsc. Pierwsze miejsce znajduje się bliżej wodospadu i jest tam mniej łódek. Podchodzimy zapytać ile kosztuje przejażdżka  tratwą i gość krzyczy 120.000 od osoby. Nie mamy pojęcia czy to dobra cena, ale widzimy, że Wietnamczycy rezygnują z rejsu. No cóż, to pójdziemy zapytać dalej. Wchodzimy na pomost, przy którym zaparkowane są tratwy i dowiadujemy się, że rejs kosztuje 60.000 od osoby. Wsiadamy i z grupą Francuzów płyniemy pod kaskady. 











Było pięknie, trochę mokro, ale trzeba zbierać się dalej...

Zaledwie kilka kilometrów od wodospadów znajduje się jaskinia Nguom Ngao czyli jaskinia "tygrysa" Mamy dwie możliwości dotarcia tam..... taksówka lub lokalny autobus.  Recepcja twierdzi, że autobus nie podjeżdża pod samą jaskinię, a zatrzymuje się przy drodze jakieś 300 metrów, ale że spokojnie dojdziemy i nie warto brać taxi. Ok to łapiemy autobus, kupujemy bilet za 5.000, mówimy gdzie chcemy dojechać i ruszamy..... Po paru minutach autobus zatrzymuje się, konduktorka każe nam wysiadać i pokazuje, w którą stronę mamy iść. 
Mijamy lokalny cmentarz....


Idziemy przez wioskę, podoba nam się tylko kurczę nie widać znaków do jaskini......





Żar się leje z nieba, jesteśmy już lekko zrezygnowani, zaczynamy żałować, że nie pojechaliśmy taksówką i nagle wyrasta przed nami napis..... No to teraz tylko musimy przejść przez stragany i poszukać czegoś do picia bo w ten upał przeszliśmy nie 300 metrów, a 3 kilometry. 




Nguom Ngao odkryta została w 1921 roku, a otwarta do zwiedzania w 1996 roku. Jaskinia ma ponad 2 km długości i 60 m głębokości. Udostępniony do zwiedzania fragment jaskini to ponad kilometrowy odcinek z fantastycznymi formami krasowymi. Wstęp do jaskini to koszt 40.000 za bilet i 5.000 za ubezpieczenie.  Lekkim zaskoczeniem dla nas był fakt, że jaskinię zwiedza się bez przewodnika. 







Chwilami w jaskini jest dosyć ciemno i trzeba być bardzo ostrożnym, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Mokre i śliskie podłoże plus wystające formy skalne i o wypadek nie trudno. 
Jesteśmy oczarowani jaskinią i tym, że możemy ją oglądać we własnym tempie, zaglądać w różne zakamarki gdzie schowane są filary, złote i srebrne "kaskady", tarasy imitujące "pola ryżowe"  














"Gwiezdny pył" niestety nam nie wyszedł. Ukryty jest w dosyć ciemnej części jaskini i ciężko jest sfotografować mieniące się gwiazdy.



Odwrócony kwiat lotosu, największy jaki do tej pory widzieliśmy.





Jaskinia jest fantastyczna, ale my jeszcze mamy w planach jedną atrakcję więc wychodzimy. Jest już po południu, stragany praktycznie pozamykane, zwiedzających nie ma i taksówek też. Niestety musimy wracać na piechotę do miejsca, gdzie zatrzymuje się autobus. 
Dobrze, że przynajmniej widoki są ciekawe...............



W takich mniejszych jaskiniach zamieszkuje lokalna ludność.





Powoli zaczynają tu powstawać guest hausy. Nie wiem jakie panują w nich warunki w środku, ale otoczenie bardzo zachęca do zatrzymania się tu.


Phat Tich Truc Lam to pierwsza Buddyjska pagoda w prowincji. Pagoda wybudowana została w tradycyjnym wietnamskim stylu na zboczu góry Phia Nhu na powierzchni  3 hektarów. Pagoda sama w sobie nie jest dla nas specjalną atrakcją, a podejście pod stromą górę nie jest łatwe i musimy robić parę przystanków ale na szczyt idzie się dla fantastycznego panoramicznego widoku doliny rzeki Quay Son i wodospadu Bang Giok. 










Po raz pierwszy wśród buddyjskich świętych zasługujących na modlitwę pojawia się wujaszek Ho i jego generałowie...




Lokalni mieszkańcy serwują miseczkę strawy dla duchów w bardzo kulturalny sposób...


























Zmęczeni, ale szczęśliwi możemy wracać do hotelu. Po drodze obserwując jeszcze codzienne życie mieszkańców.









Dzisiaj w hotelu jest więcej gości, ale nie decydujemy się na kolację w tutejszej restauracji.



Znajdujemy lokalną dużą restaurację, niedaleko świątyni, prowadzoną przez rodzinę. W środku siedzą sami mężczyźni, jest głośno i niezbyt czysto. Panowie zrobili wokół siebie taki chlew, że szok. Porozrzucali pety, jedzenie, serwetki.... przez chwilę wahamy się czy wejść do środka, ale jesteśmy głodni i nie chce się nam szukać innego miejsca, a na straganach jedzenie nam się nie podobało. Właścicielka natychmiast sprząta syf i wyprasza lokalsów, my dostajemy menu ze zdjęciami potraw i opisami po angielsku. Zaczyna nam się podobać. Zamawiamy potrawę z dzika oraz makaron z warzywami, kurczakiem i dużą ilością grzybów. Nie wiem co to za grzyby, ale smakowały genialnie. Dobrze, że wybraliśmy to miejsce. 




Po wyjściu z restauracji z dołu jeszcze patrzymy na pięknie oświetloną świątynię, ale nie ma mowy żebyśmy tam drugi raz szli.....


A na koniec jeszcze filmiki...