poniedziałek, 30 marca 2020

Coron dzień ostatni

To już ostatni dzień naszych wakacji. Jutro zacznie się powrót do domu. Postanowiliśmy spędzić ten dzień by dokładniej przyjrzeć się miasteczku, życiu mieszkańców oraz odpocząć trochę przy hotelowym basenie, bo w samym Coron plaży nie uświadczysz...
Zaczęliśmy od śniadania, spożywając je niespiesznie ale z ogromną przyjemnością...




Po śniadaniu wróciliśmy na balkon i rozejrzeliśmy się dokładniej po okolicy. Zaraz za hotelowym murem zaczynała się "dzielnica mieszkaniowa" ludzi ewidentnie należących do tej mniej zamożnej części filipińskiego społeczeństwa. Tu życie toczyło się swoim trybem w skleconych z byle czego domkach na palach osadzonych w przybrzeżnym mule. 



Ewidentnie do domków tych doprowadzony jest prąd i woda, ale jak widać było po oświetleniu w godzinach wieczornych z dobrodziejstw tych korzysta się tu raczej oszczędnie - przecież za wszystko trzeba płacić... A i zaopatrzenie w wodę wydaje mi się dość problematyczne, skoro do takiej rurki doprowadzającej podłączone jest tyle liczników na odejściach instalacji do poszczególnych domostw. Liczba liczników jest też niejako wskazówką, ile tych domków tu jest...


Oczywiście odzież trzymana jest z zasady na różnego rodzaju wieszakach na zewnątrz. No cóż, jest to jedyna metoda by uchronić rzeczy przed zapleśnieniem w domowej wilgoci...


Wśród tych chatynek część mieszkańców prowadzi własny mały biznes. Ta kobieta na przykład prowadzi niewielką rodzinną pralnię... Mąż dowozi rzeczy do prania, ona pierze, czasem korzystając z pomocy małżonka, suszy i prasuje, a później mąż odwozi rzeczy do klientów... 





W tym niesamowitym bałaganie, wśród stert gruzu, na zbitych byle jak podestach z desek żyje niezliczona liczba dzieci w najprzeróżniejszym wieku. Większość starszych mimo wszystko jednak chodzi do szkoły, co widać było po ich strojach gdy rano w poprzednich dniach ubrane w szkolne mundurki wychodziły na ulicę. Gorzej mają te mniejsze, które same muszą sobie zagospodarować dzień... A miejsce do zabawy, z wystającymi metalowymi prętami, kawałkami betonu i masą szkła i plastiku wszędzie wokół, bezpieczne nie jest...





Idziemy na bazar. Ale tym razem nie główną drogą tylko właśnie przez to osiedle nad brzegiem zatoki..

Kilkadziesiąt metrów dalej mijamy część osiedla, która spłonęła w sporym pożarze. Palił się dom od domu i tyle zostało z ludzkich siedzib... I już na nadpalonych palach pojawiają się sklecone z byle czego domostwa... I przed przystąpieniem do odbudowy nikt nie troszczył się o to, żeby ten teren przyzwoicie posprzątać... No bo to, co ocalało - głównie kawałki blachy falistej, przyda się do pokrycia nowych chatek...


Po nieco dłuższym spacerze docieramy na miejski targ. Jest drugi dzień nowego roku i bazarowe życie nie toczy się jeszcze pełną parą, ale większość straganów działa. Główną część bazaru zajmują stragany z żywnością... Większość towaru to świeżutkie owoce i warzywa...



Większość warzyw i owoców jest nam znana z innych targów w Azji ale trzeba powiedzieć, że nie ma tu takiego bogactwa, szczególnie ziół i przypraw, jak w innych krajach Azji...



Wśród owoców najdroższe są jabłka i ładne pomarańcze...


Na straganach mięsnych dominuje kurczak w różnym stanie pokrojenia, ale są też i nieco dziwniejsze oferty... No i lepiej nie zastanawiać się, co powiedziałby na to wszystko nasz Sanepid...



W koszmarnych warunkach czekają na ubój świnie...


Sporo jest świeżych i suszonych produktów z morza - głównie ryb, ale nie tylko...





Przy targu znajduje się ogromny plac, na którym parkują różnego rodzaju jeepneye. To, jak można taki pojazd załadować wzbudza z jednej strony podziw, a z drugiej przerażenie. Okazuje się, że położone dalej wioski wynajmują jeepneya na wyjazd na targ i wtedy jedzie nim tyle osób, ile się zmieści wioząc do miasta produkty zebrane z wioski na sprzedaż oraz całe listy zakupowe. Po zbyciu własnego towaru następuje pakowanie pojazdu nabytkami. I na dach oraz do środka idzie pełen miks - baniaki z benzyną i ropą, bańki oleju, nasiona, nawozy, pasze, opony, miotły, widły, grabie, siekiery, maczety, noże oraz wszelkiego rodzaju żywność. Po załadowaniu okazuje się czasem, że nie wszyscy zmieszczą się do środka, więc są tacy, co podróżują w drodze do domu na dachu lub na stopniach...











Tym razem Mały zachował ze śniadania jedno jajko dla spotkanego dzień wcześniej przyjaciela i wdzięczność była ogromna...



Dalszą część dnia spędziliśmy na hotelowym basenie, choć pogoda nie była nadzwyczajna...






Gdy zbliżał się zachód słońca przenieśliśmy się na nasz balkon i podczas gdy Mały szykował się na kolejne wyjście Duży kontynuował obserwację życia po drugiej stronie muru...
Nadwyżki z dzisiejszego połowu już suszą się do zapasów na zaś, tylko w jakich warunkach...



Panowie zakończyli dzień posiłkiem. I nie przeszkadza im absolutnie w jakim syfie siedzą...


 Przyszła też pora na prysznic dzieci przed snem...





A po dzieciach przyszła kolej na mamę. Trudno kobiecie rozebrać się w takim miejscu, więc "prysznic" odbywał się w pełnym stroju...


Okazuje się, że w tym syfie mieszkają nie tylko ludzie ale też hoduje się zwierzęta. Uwaga, te sceny były drastyczne... Tak wynoszono świniaki przeznaczone na ubój. Kwik był na całą okolicę... I panowie za nic mieli "dobrostan zwierząt"... Przecież i tak idą do uboju...












 Na zachód słońca weszliśmy na hotelowy taras...

  







Słońce jeszcze dobrze nie zaszło, a już pokazał się księżyc i gwiazdki...



A po mału niebo zaczęło nabierać kolorów...









No i koniec przedstawienia. Na ostatnią kolację wracamy do Big Mama’s Pinoy Hot Pot & Grill Restaurant. To ostatnie filipińskie smaki, które zabierzemy ze sobą do domu... I nieco smutno, że to już jutro... Ale teraz pocieszymy się sizzlerami...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz