Jeszcze przed śniadaniem postanowiłem spojrzeć na rzekę Thanlwin (Salween) o poranku. To rzeka sporo większa od polskiej Wisły (1047 km) czy Odry (840 km), gdyż jej długość to 3,289 kilometry. Rzeka rozpoczyna swój bieg na Płaskowyżu Tybetańskim i uchodzi właśnie tutaj, koło Mawlamyine do Morza Andamańskiego. Odcinek żeglowny to jedynie 90 km od ujścia w głąb lądu. To co zobaczyłem spowodowało u mnie wielki podziw dla załóg statków, które płyną w dół i górę rzeki w gęstej mgle, która podobno występuje w godzinach porannych przez większość dni w roku...
Jednak po wschodzie słońca poranne mgły dość szybko ustępują.
Z tarasu, na którym znajduje się hotelowa restauracja widać natomiast górną część meczetu Surtee Sunni Jamae Masjid. Meczet ten jest najstarszy w mieście. Wznieśli go w 1852 r. członkowie społeczności sunnickiej wywodzący się z zachodnich Indii..
Hotel mały, restauracja niewielka, ale śniadanie całkiem przyzwoite na długi dzień...
A zaraz po śniadaniu przesiadamy się do tuk-tuka i jedziemy zwiedzać najciekawsze miejsca w okolicach Mawlamyine. I zanim jeszcze wyjechaliśmy z miasta, na ciągnącym się wzdłuż rzeki bulwarze widzimy dość niecodzienny widok. W kierunku przeciwnym do naszej jazdy podąża procesja. Kobiety niosą na głowie miski z owocami i kwiatami... To procesja zmierzająca do hinduistycznej świątyni Shri Shivaloganathan Temple.
Są różne sposoby umartwiania się - ten akurat z hakami wbitymi w ciało i ciągniętymi przez asystenta sznurami nie za bardzo przypadł nam do gustu...
Te dziwne i wydawałoby się piękne, dekoracyjne konstrukcje nie są dla niosącego przyjemnością. To coś w rodzaju pokutnego płaszcza przytwierdzonego do delikwenta wbitymi w ciało hakami...
Nieco dalej idzie procesja mnichów zbierających "alms" czyli dary do swojej świątyni - głównie jedzenie dla siebie i dla osób którymi opiekuje się ich klasztor.
A na końcu dziwne konstrukcje ustawione na samochodach...
Jak pokazują i późniejsze doświadczenia, w Myanmar trwa nieustające święto religijne
Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się na południe. Nasz pierwszy przystanek to oddalony o około 15 km od hotelu parking pod Pagodą Shri Shivaloganathan Temple na szczycie skały Taung.
Można wspiąć się schodami na szczyt, ale nie specjalnie nas to pociąga. Wolimy widoki z dołu...
Nacieszyliśmy wzrok widokami i jedziemy dalej. Naszym celem jest Mudon i znajdujący się tam posąg leżącego Buddy w kompleksie Win Sein Tawya [także pisane jako Win Sein Taw Ya]. Trudno byłoby nie znaleźć tego miejsca gdyż skręt z głównej drogi prowadzi przez bramę strzeżoną przez ogromne żurawie...
Natychmiast po minięciu bramy wyraźnie widać, że zmierzamy do ważnego dla wyznawców Buddy miejsca. Drogę wyznacza 500 naturalnej wielkości posągów uczniów Buddy - arhantów.
Jeszcze przed dojazdem na parking mijamy cały szereg mniejszych i większych kaplic i stup.
Wreszcie zatrzymujemy się na parkingu przy budynku, w którym mieści się coś na kształt muzeum związanego z budową i funkcjonowaniem Leżącego Buddy... Zajdziemy tam nieco później...
A przed nami ten kolos. Leżący Budda (reclining Buddha) to przedstawienie Wielkiego Nauczyciela w stanie wypoczynku (i nie należy tej formy mylić z kolejną prezentacją przedstawiającą Umierającego Buddę).
I rzeczywiście jest to kolos. Wystarczy spojrzeć ile pięter ma bordowa konstrukcja wspierająca poduszkę, na której spoczywa głowa Buddy...
Cała postać mierzy "zaledwie" 30 metrów wysokości i 180 metrów długości. Budowa tego 'wyrazu czci" trwała już 15 lat i podczas naszej wizyty daleka była jeszcze od całkowitego ukończenia. Mało tego, w jej pobliżu powstawały kolejne równie gigantyczne posągi. Jego konstrukcję rozpoczęto w 2012 r. Ktoś zapyta po co komu drugi podobny posąg zaledwie kilkaset metrów od już istniejącego? Odpowiedź jest prosta - istniejący posąg spoczywa na betonowym fundamencie, który jest sporo za słaby, by dźwigać tak potężną konstrukcję i nikt nie jest w stanie przewidzieć ile wytrzyma. Więc na wszelki wypadek dobrze jest zbudować klona, który, jakby co utrzyma rangę miejsca...
Do wnętrza posągu prowadzą schody, estakada i kolejne schody. Z tego miejsca można też zobaczyć jak i z czego konstruowany jest kolejny posąg. Nie mam zdjęć ale na moje oko i wiedzę budowlaną posąg zbudowany jest z elementów wykonanych z żywicy poliestrowej, coś jak kadłuby łodzi motorowych czy jachtów...
Różne były plany wykorzystania kilkupiętrowego wnętrza posągu. Podczas naszej wizyty część jednego z pięter zajmowała ... hodowla pawi...
Czyżby mnichom z tutejszego klasztoru potrzebne były pawie pióra?
Inne pomieszczenia zajmują kaplice czy też dioramy związane z życiem Gautamy Buddy.
Z okien posągu rozciąga się szeroki widok na okolicę...
... i kolejne posągi w pobliżu...
W muzeum najciekawszym obiektem okazał się ten złoty ptak...
A przy parkingu, na środku stawu, któremu daleko jeszcze było do pełnego wykończenia, medytuje sobie nad misą wpatrzony w posąg Buddy mnich...
Wielkie posągi nie stoją w pustkowiu. Wokół jest kilka klasztorów i odjeżdżając w dalszą drogę spotykamy zmierzających do swojego klasztoru młodych adeptów Buddyzmu. Warto w tym miejscu wspomnieć, że według przekonania Birmańczyków, każdy mężczyzna powinien poświęcić część swego życia na pobyt w klasztorze. Panuje przekonanie, że takie doświadczenie ukierunkuje jego życie... I tę służbę mnisią odbywają birmańscy mężczyźni w bardzo różnym okresie życia - są dzieci i młodzież, ale też i całkiem dorośli mężczyźni, którzy przerwali zawodowe kariery czy odeszli z biznesu by "odsłużyć" należny czas w jakimś klasztorze i poznać uroki mniszego życia...
I jeszcze krótki film...
Wracamy na "autostradę" Mawlamyine - Thanbyuzayat, której do autostrady bardzo daleko. Ale punkty poboru opłat istnieją i pełnią niejako podwójną funkcję - fiskalną oraz kontroli przejazdu...
Azjatyckie drogi do najbezpieczniejszych nie należą. To pierwszy ale nie ostatni i nie najpoważniejszy wypadek jaki widzieliśmy podczas podróży po Myanmar. I co ciekawe, we wszystkich udział brały jednoślady...
Aby dojechać do naszego kolejnego celu na dzisiejszy dzień musieliśmy przejechać przez miasto Mawlamyine... Na końcu miasta trzeba wjechać na most Thanlwin na skrzyżowaniu rzek Thanlwin, Gyaing i Attayan w stanie Mon. A ponieważ przed mostem łączy się kilka ważnych dróg powstało tam rondo. Gdy jest rondo jest tam i centralna wyspa. W przypadku tego ronda okupuje go złoty ptak Hintar, symbol narodowy Monów. Ten ptak w języku Monów nazywa się Bop Htaw.
Bop Htaw z ronda przy moście ma swoją historię. Stanął na rondzie przed mostem w 2005 r. podczas otwarcia mostu Thanlwin łączącego Martaban [Mottama] z Moulmein [Mawlamyine]. Jednak w 2007 r. został z ronda usunięty, decyzją członka ówczesnej junty wojskowej generała Than Shwe, bez zgody lokalnej społeczności, w środku nocy, podczas pory deszczowej. Umieszczono go na posesji miejscowych władz przy jednej ze szkół. Na rondo trafił zaś pomnik mniszej misy. W maju 2016 r. po zmianie władz podjęto decyzję o powrocie Bop Htaw na rondo ... Ciekawe, co dzieje się z nim teraz i czy po kolejnym zamachu stanu i przejęciu władzy przez kolejną juntę pozostał na swoim miejscu...
A my tymczasem przejeżdżamy przez most Thanlwin, który przez kilka lat był najdłuższym w Myanmar. Most jest dwuelementowy i składa się z 3 km mostu drogowego o 2 pasmach ruchu z drogami pieszymi i 6 km jednotorowego mostu kolejowego.
Kolejne 11 km jedziemy główną drogą Mawlamyine - Yangon oglądając okolicę...
Po tych 11 km asfaltową drogą zjeżdżamy do wioski Kyonka, gdzie już czekają samochody ciężarowe z solidnym napędem na wszystkie koła, przystosowane do przewozu ludzi o tyle, że odkryta skrzynia ciężarówki wyposażona została w drewniane ławki.
Tu musimy się przesiąść, gdyż te ciężarówki to zasadniczo jedyny środek transportu do naszego celu - świątyni Nwa La Bo Pagoda. Podróż w obie strony kosztuje 2000 kyat od osoby.
Najpierw stromo pod górę po kilku serpentynach a dalej drogą przez wzgórza do celu... Ta droga jest tak podrzędna, że wprawdzie na mapie google można ją znaleźć, ale zaznaczyć jej jako dojazdu do celu po prostu się nie da...
A nasz cel widać w oddali przez lekką mgłę...
Ciężarówka zatrzymuje się przed imponującą bramą a my idziemy podziwiać pierwszą na naszej trasie Złotą Skałę.
Zanim tam jednak dojdziemy mijamy chatki rezydujących w tym klasztorze mnichów.
Niewiele jest w sieci i przewodnikach danych o historii tego miejsca. Podaje się, że jest to tradycyjne miejsce buddyjskiego kultu wśród Monów i że tradycja ta sięga ponad 1000 lat. A na szczycie wzniesienia znajduje się kilka budynków,,,
... tradycyjny, ale niezbyt wielki dzwon ...
... gong ...
Jednak najważniejszym obiektem jest Złota Skała, a właściwie kombinacja trzech skał, które są ze sobą złączone w dość dziwny sposób, w całości pokryte złotym liściem. Na szczycie najwyższej ze skał zbudowana jest niewielka konstrukcja - stupa nakryta tradycyjnym parasolem z dzwoneczkami, nad nim proporzec i wreszcie "diamentowe oko".
Nakładanie na głazy cieniutkich listków złota, darowanych przez wiernych, cały czas trwa...
W przeciwieństwie do najsławniejszej Złotej Skały - Kyaiktiyo, tutaj kobieta może dotknąć świętej skały.
Na samym szczycie znajduje się jeszcze kilka mniejszych i większych kaplic oraz kolejna skała ze stupą na szczycie...
Natomiast prawdziwy wysyp różnych konstrukcji znajduje się poniżej.
A wszystko to ma w tle piękną przyrodę...
Czas wracać na parking. Po drodze mijamy stragany, gdzie kobiety z okolicy sprzedają roślinne leki tradycyjnej medycyny...
A tak z góry, w dalekiej perspektywie, wygląda droga, którą będziemy wracać do Kyonka, gdzie czeka na nas nasz tuk-tuk...
Droga powrotna na pace ciężarówki to prawdziwy roller-coaster, szczególnie ostatni jej fragment pokonywany serpentynami przy bardzo dużym spadku... Ale jest zabawa...
A dalej już naszym tuk-tukiem, przez most Thanlwin, do naszego hotelu.
Ale to jeszcze nie koniec dnia. Teraz lokalnym autobusem przeniesiemy się do Hpa-an River View Hotel & Sky Bar położonego około 50 km dalej nad rzeką Salween W miejscowości Hpa-An. Więc najpierw autobus...
... później hotel...
... zachód słońca ...
... stragan z owocami gdzie między innymi piękne rambutany ...
... i wreszcie kolacja, oczywiście w lokalnej restauracji...
I podzieliliśmy się nią z kolegą, który cierpliwie czekał na swój udział w posiłku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz