czwartek, 5 września 2019

Hoi An- My Son

Niestety dzisiaj opuszczamy Hoi An, na szczęście dopiero wieczorem. Mamy cały dzień do dyspozycji. Rano, po śniadaniu zdajemy pokój, zostawiamy w recepcji nasze bagaże i jedziemy do historycznego Królestwa Champa, My Son położonego nad świętą rzeką Thu Bon. 

My Son oddalone jest od Hoi An o koło 40 km. Trochę na wyrost nazywane jest drugim Angkorem lub Bagan. Bezsprzecznie znaczenie historyczne miejsca jest podobne natomiast ilość i stan zachowanych zabytków nieporównywalne do Angkoru czy Bagan. Byliśmy we wszystkich tych miejscach i My Son wypada najbardziej blado, co nie oznacza że nie należy zobaczyć tych świątyń. Wręcz przeciwnie, dla nas było to kolejne ciekawe doświadczenie poznawcze: ciekawa historia Chamów, religia, obrzędy, tajemnice budowniczych ....... 
Do My Son można dotrzeć na kilka sposobów. Najtaniej z wycieczką organizowaną przez lokalne biuro. Koszt śmieszny bo jakieś 3-5 dolarów, tylko z sześciu godzin wycieczki jedynie godzina przewidziana jest na zwiedzanie My Son..... Wynajętym skuterkiem (ok 5 $ plus paliwo), ponad 80 km (licząc powrót) na skuterku przy niepewnej pogodzie to nie dla nas, motocykl z kierowcą (10$) to brzmi lepiej, ale jet nas dwójka więc koszt wzrasta.... Rejs łodzią "My Son Boat Tour". Brzmi ciekawie, ale łódź płynie jakieś 10 km na północ od Hoi An, zatrzymuje się w okolicach mostu Rte1 i o dziwo  stamtąd nadal trzeba dojechać 40 km do My Son. Najdroższą, ale najwygodniejszą opcją jest zamówienie samochodu z kierowcą lub taksówki (35$). Jesteśmy wygodni więc samochód zamówiliśmy jeszcze w Pl. Kierowca pozostaje do naszej dyspozycji przez 8 godzin i możemy zatrzymać się w różnych miejscach, co oczywiście czyniliśmy. 

Na miejsce dojeżdżamy przed godziną 10. Tłumów nie widać. Kupujemy bilety wstępu 150 000 wariatów od osoby i idziemy w kierunku świątyń. Idziemy to zbyt wiele powiedziane, bo część drogi pokonujemy elektryczkiem. Jakoś nie uśmiecha się nam dwukilometrowy marsz przez owszem ładny teren, ale beż żadnych atrakcji. 
Elektryczek wysadza nas przy punkcie gastronomiczno-handlowym i ruszamy zobaczyć co zachowało się ze świetności dawnego królestwa. 
Dochodzimy do pierwszej atrakcji czyli "małej sceny". Tu trzy razy dziennie odbywa się show dla turystów (9.30; 10.30; 14.30). Jak wcześniej wspominałam jesteśmy chwilę przed 10 czyli za pół godziny rozpocznie się pokaz. Co robić? Czekać czy iść do pierwszych świątyń? Szybki rzut oka na teren, gdzie widzimy kilka wycieczek i zapada decyzja - czekamy, bo te grupy przyjdą potem na pokaz i pojadą, a my zostaniemy, poza tym do 14.30 nie będzie nam się chciało tu zostać, a wracać planujemy inną drogą.
Faktycznie grupy wróciły ze świątyń na pokaz ale przybyło też kilka nowych.....
Pokaz zaczął się punktualnie, trwał pół godziny, może troszkę dłużej. Nie zachwycił nas, nie  uważamy też żebyśmy zmarnowali czas. Zobaczyliśmy stroje z epoki, tańce, jakieś fragmenty obrzędów..... jeśli się ma czas to można na chwilę przysiąść przy scenie




Ponieważ pokazy tańców to jednak widowisko oparte na ruchu najlepiej przedstawia je krótki film...



W 192 roku n.e. klany Cham zjednoczyły się i utworzyły,  na terenie rozciągającym się od Hue do Phan Thien,  Królestwo Champaura. Wysoko rozwinięty Lud Cham swe duchowe korzenie zawdzięcza hinduizmowi subkontynentu indyjskiego. Największy rozkwit Królestwa przypada na okres  od VIII do XIV wieku. Zawsze będąc w takich miejscach myślę o tym, jak prymitywni byli wtedy nasi przodkowie...... 
 Przeczekujemy chwilę aż rozejdą się grupy i idziemy zobaczyć świątynie....


Pierwsze świątynie datowane są na IV wiek poprzedniego stulecia. Badacze twierdzą, że istniały też wcześniejsze świątynie, ale nie zachowały się żadne zapiski o nich. Świątynie powstawały na przestrzeni kilku wieków (IV-XIV wiek), mają różny wygląd, ale zawsze poświęcone są jednemu z hinduskich bogów. Świątynie były bogato zdobione. Do dzisiaj przetrwały kamienne filary i ceglane ściany ozdobnie scenami z mitologi hinduskiej.


My Son rozsławił Henri Parmentier. W 1899 roku odnalazł on 71 świątyń. Nie znał ich nazw i znaczenia. Podzielił je na 14 grup. 10 grup głównych składało się z kilku świątyń, którym przypisał jako nazwę literę. Zapewne gdyby nie głupota Wietnamczyków, którzy w My Son utworzyli bazę Wietkongu i na najwyższej świątyni umieścili radar.... do dzisiaj moglibyśmy podziwiać cuda architektury dawnego królestwa. Niestety Amerykanie nie mieli litości, zbombardowali teren i cudem uratowało się tylko 20 świątyń. 








Pozostałości po amerykańskim bombardowaniu...





My Son to miejsce ceremonii religijnych i miejsce pochówku królów raz bohaterów dynastii Cham. Oprócz świątyń budowano także stele, na których zapisywano ważne wydarzenia, historię życia króla, sławiono bohaterów.
Niestety największych zniszczeń w My Son dokonał człowiek.......... Podczas wojny z USA większość świątyń została zniszczona w trakcie tzw. bombardowania dywanowego. Niestety z siedemdziesięciu świątyń zostało tylko kilka i to w bardzo różnym stanie...... Co ciekawe jeszcze do niedawna cały teren My Son był zaminowany. Podobno teraz jest już bezpiecznie, ale na wszelki wypadek prosi się turystów aby nie zbaczali z wyznaczonych tras.  








Większość świątyń w My Son wykonana jest z czerwonej cegły. Tylko jedna świątynia B1 w całości zbudowana jest z kamienia, Również wszystkie ozdoby wycięto w cegle, a nie w piaskowcu. Naukowcy do dzisiaj zastanawiają się nad fenomenem współczesnych budowniczych. Nikomu nie udało się odkryć jakiego spoiwa używali do łączenia cegieł. Podejrzewa się, że była to żywica z rosnących tu drzew lub glina..... Nie do końca poznano też proces wyrobu cegieł, ale o tym za chwilę.......













Większość zachowanych rzeźb nie posiada głów. No cóż znamy tę historię z innych miejsc. Francuzi chcieli miejscowym "pomóc" i zabrali głowy do odnowienia..... Niestety głowy nie wróciły już na miejsce. Część z nich możemy zobaczyć w Luwrze, a część niestety pozostaje w prywatnych zbiorach.













Na terenie My Son odkryto 32 kamienne stele wybudowane pomiędzy V, a XVII wiekiem. Niestety lud Cham prowadził notatki na bardzo nietrwałym materiale i oprócz zapisków na stelach inne źródła pisane nie przetrwały. 













Doszliśmy do najmniej efektownej świątyni, ale chyba najciekawszej z punktu widzenia archeologów. O budowaniu świątyń już wspominałam, ale nie pisałam jeszcze o próbie ratowania.... Champowie tajemnicę budowy świątyń zabrali do grobu i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Współcześni specjaliści chcieli ratować jedną ze świątyń i nakryli ją dachem. Niestety bardzo szybko okazało się, że ma to katastrofalne skutki. Dach, który miał chronić przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi spowodował rozpad świątyni. 
okazuje się, że Champowie potrafili świetnie wykorzystywać przy budowie warunki naturalne. Nie wiadomo co było spoiwem cegieł, ale wiadomo że ogromne znaczenie miała wilgotność powietrza. 






Doszliśmy do ostatniej interesującej nas świątyni. Została częściowo odbudowana. Za kilka lat będzie to naprawdę interesujący obiekt.






Wracamy do wejścia.....Nie możemy się nadziwić jak tu jest pięknie. No i jak bardzo dopisała nam tego dnia pogoda. Słonko świeci, niebo z chmurkami, góry i otaczająca świątynie zieleń. Cudowne i tajemnicze miejsce, aż się nie chce stąd wychodzić...... niestety troszkę czas nas goni bo mamy jeszcze w planach ostatni spacer po Hoi An, a przed nami jeszcze wizyta w muzeum.





Nie jesteśmy specjalnymi amatorami muzeów, ale w takim miejscu raczej trzeba zobaczyć eksponaty..... Przynajmniej tak nam się wydawało....... Niestety przeżyliśmy ogromne rozczarowanie. Nie było tam nic ciekawego........ jedynie makieta świątyń mnie zainteresowała, reszta to wystawowa pomyłka.




Jesteśmy już w Hoi An. Idziemy na ostatni spacer po tym przepięknym mieście. Szkoda, że musimy już wyjeżdżać. Tu jest naprawdę cudownie. Żadne zdjęcia i opisy nie oddadzą uroku miasta.




















Oczywiście zachodzimy na targ po ostatnie zakupy....


Do hotelu wracamy na piechotę..... Mamy kawałek drogi do pokonania, ale co chwilę odkrywamy coś nowego. Tu pomiędzy budynkami są pola uprawne. Środek miasta i taki widok


Przez przypadek zachodzimy do świątyni. Nic nie wiemy o tym miejscu. Grupa mniszek przygląda nam się z daleka, aż w końcu podchodzi i zaczyna dotykać. Do dzisiaj śmiać mi się chce z ich min jak sprawdzały moje włosy........ i pokazywały na swoje.......









Nasz hotel w pełni już udekorowany na święta. Trochę nam smutno, że wyjeżdżamy ale czekają na  nas kolejne piękne miejsca.....



Na nocny autobus jedziemy taksówką za całe 51 000 wariatów. Okazuj się, że od biura na dworzec jest jeszcze kawałek i musimy tę drogę pokonać na piechotę. Nigdy nie zrozumiem wietnamskiej logistyki......
Autobus wygodny, ciepły zabiera nas w drogę do Nha Trang....... Około siódmej rano mamy być na miejscu........ Oczywiście po drodze wszystko się pozmienia, ale my jeszcze tego nie wiemy.........




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz