Dzisiejszy dzień rozpoczynamy bardzo wcześnie by pierwszym porannym autobusem ruszyć do Cebu... Bez problemu łapiemy miejsca i, ku naszemu zaskoczeniu jazda do Cebu City przebiega płynnie i szybko. Co więcej, dojeżdżamy na główny terminal, a tam... autobus do Maya stoi na sąsiednim stanowisku i jest gotowy do odjazdu za pół godziny i jest prawie pusty. No to mamy szczęście. Kupujemy bilety, czas na szybkiego papieroska i w drogę. I ten odcinek trasy upływa zgodnie z planem i wygodnie. Autobus podjeżdża do samego portu, gdzie czekają już łódki do przeprawy na wyspę. No miodzio. Jest odpływ więc większe łódki nie mogą przybić do nabrzeża w związku z tym z nabrzeża podpływamy mniejszą łódką i przesiadamy się na wodzie. A to już drobne wyzwanie, bo nawet przy niewielkiej fali przesiadka nie jest prosta...
Pogoda jaka jest widać na zdjęciach. Trochę wieje, trochę buja, ale nie jest źle. I nawet za bardzo nie chlapie, ale Mały generalnie nie za bardzo lubi takie podróże...
Okazuje się, że łódka którą płyniemy jest łódką hotelową i dopływa nie do normalnego portu gminnego przy Long Beach w sąsiedniej zatoce tylko do piaszczystej plaży w strefie hotelowej przy Bounty Beach jakieś 150 m od naszego hotelu Malapascua Legend Water Sports & Dive Resort. Jednak pokonanie nawet tego odcinka po piachu z walizkami łatwe nie jest...
Hotel wita nas powitalnym drinkiem, szybki check in i idziemy do pokoju.
Ale zaraz, zaraz. Zamawialiśmy pokój przy basenie, a idziemy do drugiego budynku, na drugie piętro do małej klitki z malutkim okienkiem i bez balkonu... No nie, tak to nie będzie... Szybki powrót Dużego do recepcji, rozmowa z kierownikiem, dopłata, odnośnie której Mały nawet nie protestował, i dostajemy taki pokój o jaki nam chodziło - z tarasem i widokiem na basen. Czyli już jest dobrze...
Ten pokój na pierwszym piętrze jest przestronny, ma dwa podwójne łóżka, przyzwoitą łazienkę i wszystkie potrzebne nam do szczęścia wygody...
Ledwo człowiek zdążył wszystko pozałatwiać, trochę rozpakować graty, a tu już słoneczko zaczyna chylić się ku zachodowi. Idziemy więc rozejrzeć się po Bounty Beach i poszukać miejsca na dzisiejszą kolację podziwiając jednocześnie zachód słońca...
Dziś wieczorem wybór padł na restaurację Mabuhay i na stoliczki wystawione na piaszczystą plaże. Nastrojowo, przy choince, przy szumie fal... po prostu pięknie.
Mały kontynuuje krewetkowe szaleństwo, a Duży tradycyjnie woli makaron i oba dania okazały się być bardzo satysfakcjonujące. Dodatkowo bardzo miła obsługa sprawiła, że wrócimy tu na kolejne kolacje...
A nawet jak nie ma prawdziwej choinki to można problem rozwiązać inaczej... byle było kolorowo...
A w naszym hotelu palą się już światła wokół basenu, więc można kontynuować wieczór na tarasie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz