czwartek, 28 lutego 2019

Ninh Binh i okolica dzień II


Prawie całą noc padało, ale poranek powitał nas słoneczkiem i jesteśmy pełni nadziei, że taka pogoda utrzyma się przez cały dzień. 
Zaraz po śniadaniu przyjeżdża nasz kierowca. Gospodarze upewniają się, że zapamiętał wszystkie miejsca, które chcemy dzisiaj zobaczyć i ruszamy w drogę. 
Jedziemy do Pagody Bich Dong. Zatrzymujemy się po drodze, kierowca pokazuje, żebyśmy wysiedli i poszli betonową ścieżką w kierunku łódek i pól ryżowych . Za cholerę nie możemy dogadać się co to za miejsce i czemu mamy tam iść........ Ok, ale jak pokazuje to chyba wie dlaczego....  Zaczepiają nas "łódkowi", ale nie mamy ochoty na rejs. Idziemy dalej w kierunku zabudowań i pól. Krajobraz przepiękny, więc nie rezygnujemy..... Przeszliśmy spory kawałek, przez przypadek weszliśmy komuś na tzw. "obejście". Przywitały nas psy, potem wybiegły dzieci, a na końcu pan domu, który bardzo chciał nas zaprosić do środka. Pewnie byłaby to fajna wizyta, tylko pamiętamy, że wczoraj nie udało nam się wszystkiego zobaczyć i obawiamy się, że dzisiaj może być podobnie. Dziękujemy za zaproszenie i wracamy w kierunku samochodu. Po drodze mijamy sporą grupę Francuzów, którzy wracają z rejsu. Są podobnie jak my oczarowani widokami. Po powrocie do naszego hotelu dowiemy się, że byliśmy w Thung Nang. 















Po drodze zaczyna kropić deszcz.... Nie jest dobrze, ale nasz kierowca nie zwraca na to uwagi i sobie odpoczywa. Jak zobaczyłam go z daleka to padłam i musiałam uwiecznić pozycję "wietnamskiej jogi".


Kierowca sobie odpoczął, możemy jechać. Po drodze zrywa się straszliwa ulewa. Mijamy amatorów rowerków i skuterków, a ja w duchu dziękuję, że wprawdzie zapłaciliśmy za transport więcej nić oni, ale za to nie jesteśmy przemoczeni do ostatniej nitki i nie musimy wracać żeby się przebrać, bo w ociekających wodą ciuchach nie da się zwiedzać.
Deszcz na chwilę się uspokoił wysiadamy idziemy w kierunku pagody..... Niestety zaczyna lać na nowo..... lekko się podłamujemy bo lokalsi w pośpiechu zwijają swoje stragany, co oznacza że może ostro i długo lać.... Zwiedzanie w takiej ulewie jest bez sensu, postanawiamy chwilę poczekać, może się rozpogodzi. Siadamy w lokalnej restauracji, a czas umila nam ten słodziak. 


Deszcz trochę zelżał, próbujemy przez kamienny mostek na rzece Truong Giang dostać się do schodów, po których będziemy się wspinali do jaskiń i pagód.
Pagoda Bich Dong zbudowana została na początku XVIII wieku przez dwóch mnichów Tri Kien i Tri The. Pagodę wybudowano na górze Bich Dong. U podnóża góry znajduje się pagoda Ha (Dolna Pagoda). Pagoda Trung (Środkowa Pagoda) wybudowana jest na zboczu góry, a na szczycie umieszczono Pagodę Thuong (Górna Pagoda). Dostanie się do Górnej pogody wymaga wspinaczki po kamieniach i przejścia przez Blue Cave lub Dark Cave (my oczywiście przechodzimy przez obie jaskinie). W Górnej pagodzie znajduje się posąg Bodhisatwy. 
Część z turystów uważa, że nie warto tego miejsca odwiedzać. My jesteśmy przeciwnego zdania. Nawet w deszczu jest to miejsce wyjątkowe i nie darowalibyśmy sobie gdybyśmy tam nie pojechali. Wydaje nam się, że te wszystkie negatywne opinie pochodzą od ludzi, którzy zwiedzają tylko Dolną pagodę i nie wspinają się wyżej lub nie mają ze sobą źródeł światła..... Niestety jaskinie są bardzo źle oświetlone i bez latarek nie widać wszystkiego.


Tak więc najpierw Dolna Pagoda i leje...







Deszcz nieco odpuszcza, więc wspinamy się do Środkowej Pagody i jaskiń...











Kolejne metry w górę, i jest Górna Pagoda...








Jesteśmy rozczarowani pogodą, ale nie rezygnujemy z dalszego zwiedzania. Ryzykujemy jazdę do Trang An, gdzie chcemy wsiąść na łódkę i popłynąć zobaczyć "Ha Long Bay in land"
naczytaliśmy się w internecie, ze Trang An to straszna komercha, że oszukują, naciagają,  że tłumy turystów i takie tam inne.... Osobiście uważam, że komercha taka sama jak wszędzie. Oszukiwać specjalnie nie mają jak, bo bilety kupuje się w kasie, gdzie wszystko jest dokładnie opisane. Na przystani pokazuje się bilet i czeka na współtowarzyszy bo tu na łódce muszą być przynajmniej cztery osoby, a to czy damy łódkowej napiwek czy nie to przecież zależy od nas......
My oczywiście wybraliśmy najdłuższą trasę. Rejs trwał około czterech godzin, a bilet kosztował 200 000.






Niestety tu jest obowiązek zakładania kapoków (przynajmniej na chwilę czyli aż nie wypłynie się poza zasięg oczu strażników).



Dopływamy do naszego pierwszego przystanku czyli Trinh Temple. Świątynia liczy sobie ponad tysiąc lat. Świątynię wybudowano u podnóża góry w czasach dynastii Dinch. Wraz z innymi pagodami znajdującymi się w okolicy Trang An 25 czerwca 2015 roku została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. 





Wpływamy do pierwszej jaskini. Ba Giot Cave ma długość tylko 10 metrów.





Kompleks Trang An obejmuje obszar 2168 hektarów. Słynie z niesamowitych formacji geologicznych. Jest to drugie po Ha Long najczęściej odwiedzanie miejsce w Wietnamie. Codziennie do dyspozycji turystów oddawane jest 1500 łódek. Trasa, którą my wybraliśmy jest najmniej uczęszczaną bo zorganizowane wycieczki nie mają czasu na tak długie pływanie. Dzięki temu możemy rozkoszować się pięknem natury bez natłoku innych łodzi. 






Kolejna jaskinia, przez którą płyniemy to 320 metrowa Toi Cave.






Sang Cave to znowu 100 metrów w skale.
.









Kolejna jaskinia to Nau Ruou cave. Jest to jaskinia ważenia wina....... Niestety nikt nas nie poczęstował.






Kolejny dłuższy przystanek mamy przy Tran Temple. W tym miejscu warto sobie zrobić dłuższy spacerek bo jest naprawdę pięknie. Niestety większość turystów wysiada i biegnie do stragano-restauracji. Zasiada w cieniu drzew, coś tam przekąsza, wypija i płynie dalej.....



















250 metrowa Tran Cave.









 Kolejna 200 metrowa jaskinia to Ba Giot.






 Seo Cave ma długość 100 metrów.






Song Duong cave o długości ponad 250 metrów.






Czasem trzeba było pomóc naszej pani łódkowej. Wiosłowanie przez tyle godzin to naprawdę ciężka praca. Nas już po paru minutach bolały ręce.




























Nasz rejs dobiegł końca. W sumie przepłynęliśmy przez 9 jaskiń zobaczyliśmy trzy świątynię i jedną pagodę, a to tylko niewielka część kompleksu Trang An. Niestety nie mamy już więcej czasu na rejsy bo jutro wyjeżdżamy dalej. Gdybyśmy mieli jeszcze jeden dzień do dyspozycji na pewno byśmy popłynęli na kolejną trasę.


Jesteśmy już trochę zmęczenie bo jednak podczas rejsu musieliśmy się trochę nachodzić, ale nie rezygnujemy i jedziemy do Truong Yen. 
Hoa Lu to dawna stolica Wietnamu założona przez Imperatora Dinh. Miała powierzchnię 300 hektarów. Stolicę otaczały mury obronne o 15 metrach grubości i 10 m wysokości. Posiadała wewnętrzną i zewnętrzną cytadelę, pałace, świątynie. Była naturalnie chroniona przez otaczające ją góry, na górze Ma Yen znajduje się grobowiec Dinh Tien. Świetność tego miejsca upadła po przeniesieniu stolicy do Hanoi. Do dzisiaj zachowały się tylko niewielkie fragmenty muru i cytadel. My postanawiamy zobaczyć tylko tereny cytadeli zewnętrznej bo tam się zachowało najwięcej. Nie mamy ochoty wdrapywać się na górę żeby zobaczyć grobowiec i panoramę okolicy........ 



Wstęp do Dinh Tien Hoang Temple to koszt 20 000 wariatów. Za tę cenę oglądamy między innymi Meridian Gate, Dragon Bed, Świątynię króla Dinh Tien Hoang, Stela House, Pagodę Hoa Lu,  Świątynię Le Dai Hanh,














Zwiedzanie stolicy to ostatni wspólnie zaplanowany punkt dzisiejszego dnia. Wracamy do hotelu gdzie czeka na mnie jeszcze jedna atrakcja. Widoczki po drodze piękne, ale niestety znowu zaczyna padać deszcz.......



Dzisiaj ponownie zanim zapłaciliśmy kierowcy przyszli nasi gospodarze i sprawdzili czy wszystko było w porządku i czy przypadkiem nie żąda od nas wyższej kwoty niż umówiona rano. Lżejsi o 800 000 wariatów szybko biegniemy do pokoju bo mocno pada.

Leje straszliwie, a ja biegnę do kuchni bo mam umówioną prywatną lekcję gotowania. Jak tylko wczoraj powiedzieliśmy, że chciałabym popatrzeć jak gotują nasi gospodarze, dostałam zaproszenie na 18.00 do kuchni. Przez ponad godzinę poznawałam tajniki tutejszych kucharek. Pierwszy raz w życiu smażyłam sajgonki przy pomocy pałeczek. Chwilami było śmiesznie, bo nie potrafiłyśmy się dogadać jaką przyprawę dodajemy, co dokładnie mam robić lub jak nazywa się przygotowywana potrawa. Wietnamski to jednak trudny język.........










My pracowaliśmy w kuchni, a panowie przygotowywali stoły.





Przed kolacją zostaliśmy poczęstowani winem ryżowym własnej roboty...... Boże jaki to był strasznie mocny i niedobry samogon, ale nie było wyjścia. Gospodarze częstują to nie wypada odmówić.








Po kolacji zaproszono nas jeszcze na herbatę bardzo oryginalnie serwowaną.



Deszcz pada dalej, a my siedzimy sobie i cieszymy się każdą chwilą w tym miejscu. Niestety jutro rano jedziemy dalej.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz