poniedziałek, 3 lipca 2023

Do Buenos przez Cordobę

Wprawdzie było nerwowo z lotem do Buenos, ale ponieważ problem został rozwiązany można chwilę odreagować na hotelowym balkonie. Tym bardziej, że transfer na lotnisko już zamówiony.


Jest też chwila czasu na krótki spacer po Puerto Madryn...


Miejscowy kościół raczej bez przepychu...


A w pobliżu hotelu kilka ładnych domków z ogródkami i widokiem na plażę...






I przyszła pora jechać na lotnisko. Po drodze wiatraki...


... i pomnik największego dinozaura.


A na lotnisku kolejne dinozaury...



Tym razem znowu linie Austral. W naszej podróży niezawodne...






Podczas lotu oglądamy widoki za oknem. Najpierw wybrzeże atlantyckie...






Później pola jak wczesną wiosną w Polsce...





Ponieważ nadmiaru wody tu nie ma, więc w oczy rzucają się okrągłe pola powstałe w wyniku zastosowania obrotowych deszczowni...



I już lądujemy w Cordobie. Niestety czasu mamy zbyt mało, żeby ruszyć się gdzieś poza lotnisko. Ale, jeżeli wszystko pójdzie dobrze to może kiedyś tu wrócimy...



I kolejny lot. Na pożegnanie widok Cordoby z góry...


Zanim dolecieliśmy do Buenos Aires słońce zaszło...


Na lotnisku kupujemy transfer w agencji Manuel Tienda Leon za 130 ARS do hotelu, bo jakoś nie mamy chęci włóczyć się po Buenos nocą z bagażami. Jedziemy najpierw autobusem do miejskiego terminalu, a następnie taksówką do hotelu. Nasz hotel Ribera Sur przy Avenida Paseo Colon nie jest ani duży, ani zbyt nowoczesny, ale za to położony jest w bardzo dogodnej lokalizacji i posiada wszystkie potrzebne nam wygody...





Jest ciepło, miło i przyjemnie a my czujemy się nieco zmęczeni po dzisiejszej podróży. I na dodatek chce nam się pić. Schodzimy do recepcji i okazuje się, że coś do picia możemy kupić na stacji benzynowej - jakieś 400 m od hotelu. Na ulicy ciemno, pusto, trochę strach, ale idziemy...
Już po drodze na stację słyszymy  dochodzący z sąsiedniej ulicy dźwięk muzyki z silną dominacją bębnów. A gdy wychodzimy z zakupami ze stacji widzimy na chodniku odpoczywającą grupę ludzi w dziwnych strojach i z bębnami. Zające nie byłyby Zającami gdyby nie poszły sprawdzić co to za zadyma...  To idziemy w głąb dzielnicy San Telmo. A tam prawie karnawał... 


Muzyka gra, ludzie się bawią, tańczą na ulicy, śpiewają. Tak właściwie do dzisiaj nie wimy co to za okazja, bo dokładnie dowiedzieć nam się nie udało. Za to widzimy otwarty malutki sklepik a nie mielibyśmy nic przeciwko zakupieniu paczki papierosów... Wchodzimy. Za ladą mocno starsza pani i chyba jeszcze starszy od niej pan. Pytamy o papierosy. Oczywiście są. Ale naszą uwagę przyciągają ustawione na półkach butelki - szczególnie takie z etykietą "San Telmo". Lokalne wino... No to trzeba spróbować... Kiedy kupujemy flaszkę starszy pan spieszy z korkociągiem, co wskazuje, że nie jeden klient w wino się tu zaopatrywał i to w wino do natychmiastowej konsumpcji. Pan odkorkowuje flaszkę i zachęca do spróbowania, tak po prostu, z gwinta... Całkiem niezłe to wino... Ale musimy iść... Pan korkuje butelkę i daje nam papierową torbę. Zapewne przypuszcza, że będziemy kontynuować imprezę na ulicy a tam pić z gołej flaszki nie wolno... Ale ze schowanej w papierowej torbie już wolno...
Jeszcze chwilę oglądamy imprezę i zmierzamy w kierunku hotelu, bo zrobiło się już mocno późno, a jutro też mamy plany. 
A po powrocie do pokoju decydujemy się dokładniej poznać uroki San Telmo, co prowadzi nas do wniosku, że jutro zakupimy jeszcze większy zapas tego eliksiru życia w boskim Buenos. Pada też postanowienie zakupienia tego trunku na domowy wspomnieniowy obiad...



Okazuje się, że San Telmo nie dość, że jest bardzo solidnym winem, to jednak najlepiej smakuje prosto z flaszki...


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz