czwartek, 22 czerwca 2017

Kambodża dzień ósmy







Nasz pobyt w Sihanoukville  niestety dobiega końca, parę minut po godz 12  ruszamy do Phnom Penh. Bilety na autobus kupiliśmy w hotelu. Do wyboru mieliśmy kilka godzin odjazdu. wydawało nam się, że wyjazd w południe to dobry wybór. Okazało się jednak, że był to duży błąd. Autobus po drodze ma kilka przystanków na rozprostowanie nóg, toaletę i jedzenie. Do Phnom Penh dojeżdża około godziny 17.00. Jest to czas powrotu mieszkańców miasta z pracy. Większość z nich zatrudniona jest w fabrykach produkujących odzież, obuwie i inne przedmioty dla światowych marek zlokalizowanych na przedmieściach miasta. W samym mieście jest też ogromna dzielnica biurowo-produkcyjna. Setki ludzi w jednym czasie opuszcza miejsce pracy, wsiada na skuterek, do tuk tuka lub ciężarówki do przewozu ludzi i jedzie w kierunku centrum.
Teoretycznie jechaliśmy główną drogą wjazdową, ale w pewnym momencie kierowca nie wiedząc czemu skręcił w boczną ulicę żeby wysadzić część pasażerów. Powrót na główną drogę do centrum zajął nam dwie godziny. Poruszaliśmy się ze prędkością 5 km na godzinę, co chwilę stawaliśmy. Klimatyzacja w autobusie nastawiona była na pełne chłodzenie w życiu tak nie zmarzłam jak w tym cholernym autobusie.


Całe przedpołudnie spędzamy na basenie hotelowym.


 Przed wymeldowaniem się jeszcze odbieram prezenty.



O 11.30 przyjeżdża po nas tuk tuk i zawozi nas na dworzec. okazuje się, że tym razem jedziemy z dworca znajdującego się w centrum miasta. Dworzec to dużo powiedziane...... Większy garaż, w którym znajduje się kasa i poczekalnia z kilkoma plastikowymi fotelikami. Autobusy podjeżdżają pod bramę garażową, zabierają pasażerów i odjeżdżają.  Nasz był trochę opóźniony, ale rozkład jazdy w Kambodży to pojęcie umowne......
Pierwszy przystanek po drodze mamy przy niewielkim bazarku.
 A potem postoje, jazda, kolejne postoje, wrrrrrrrrr


250 km pokonane w ponad 8 godzin Diablo, teraz jeszcze trzeba dostać się do hotelu. Przy przystanku, na którym wysiedliśmy już czekają kierowcy chętni zabrać turystów. Jesteśmy już tak zmęczeni, że nie mamy siły targować się lub szukać tuk tuka gdzie indziej, Zziębnięci, źli wsiadamy do pierwszego lepszego tuk tuka i każemy zawieść się do hotelu Golden House Internacional. Gościu krązy i krąży po mieście, wyraźnie widzimy, że nie wie gdzie jest nasz hotel  Podwozi nas pod hotel o podobnej nazwie, ale to nie nasz Diablo pokazujemy mu ponownie adres hotelu, kierowca twierdzi, że to tu. Jesteśmy uparci i nie wysiadamy. Ma nas zawieźć do naszego hotelu bo inaczej nie zapłacimy za kurs. Niechętnie rusza  i jeszcze parę minut krąży po okolicznych uliczkach aż w końcu znajduje nasz hotel. Hotel niewielki, bardzo przyjemny z miłą i pomocną obsługą.




Po krótkim odpoczynku udajemy się na bulwar miejski. Chcemy pójść na nocny targ, ale okazuje się, że dzisiaj nie działa. Przy bulwarze jest jednak sporo straganów z owocami.


Szukamy lokalnego jedzonka, restauracje przy rzece nas nie satysfakcjonują, są pod turystów, a my chcemy zjeść coś typowo ichniego. Skręcamy w ciemną boczną ulicę, potem jeszcze raz skręcamy i znajdujemy kupę restauracji dla lokalsów. Już nam się podoba, siadamy, lokalni patrzą na nas dziwnie obsługa się cieszy. Dostajemy kartę, no dobra, ale nazwy nic nam nie mówią ze 20 zup, kilkadziesiąt drugich dań, podejmujemy ostrą walkę. Pytamy, co to za danie? Śmiech kelnerki Crazy nie no jest, ok. Wymieniamy kolejną nazwę, a to co?. Reakcja kelnerki podobna Biggrin, no w mordę tośmy się dogadali. Ok ryzykujemy zamawiamy wołowinkę jakąś tam z ananasem i kurczaczka o dziwnej nazwie. Pani kłania się w pas i znika. Za chwilę przychodzi kucharz, rozkłada przed nami menu i prosi o pokazanie co wybraliśmy. Sytuacja nas bawi, ale zaczynamy się zastanawiać, czy napewno dobrze zrobiliśmy, może trzeba bylo zjeść w miejscu dla turystów. Przychodzi jedzonko, jest  świetnie przyprawione, warto było się tu przyjść Biggrin









 Po kolacji troszkę jeszcze spacerujemy i wracamy do hotelu. jutro będziemy zwiedzali miasto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz