piątek, 17 kwietnia 2020

Mount Pinatubo

Dzisiejszy dzień ma być jednym z najważniejszych i najciekawszych podczas tej podróży na Filipiny. Dzisiaj będziemy "zdobywać" Mount Pinatubo. Będzie to test. ile w stanie jest wytrzymać Duży...

Najpierw kilka słów o Mount Pinatubo. Sama nazwa u  osób pamiętających wczesne lata 1990 coś tam przypomina, ale trzeba mocno się zastanowić, żeby przypomnieć sobie co z tą nazwą się wiązało.
Otóż wulkan Pinatubo to aktywny tak zwany stratowulkan lub inaczej wulkan warstwowy w kształcie stożka zbudowanego z licznych, naprzemiennych warstw skamieniałej lawy, tefry, pumeksu i popiołu.
Przez stulecia stał sobie spokojnie niecałe 90 km od Manili, 14 km od bazy amerykańskiego lotnictwa Clark i 37 km od amerykańskiej bazy morskiej Subic Bay.
 Wulkan porośnięty był bogatą roślinnością, tropikalną dżunglą. Miał 1745 m n.p.m wysokości i nikomu ani niczemu nie przeszkadzał. W latach 80 prowadzone były badania geologiczne dla określenia ewentualnych zasobów naturalnych w tym geotermalnych. Prowadzący te badania uznali, że wulkan miał w swej historii dwa okresy - starożytny i współczesny.
 Starożytne Pinatubo powstało około miliona lat temu, było spokojnym wulkanem z wieloma ujściami lawy, z których powstały okoliczne szczyty i miało wysokość około 2300 m n.p.m.   Współczesne Pinatubo narodziło się około 35,000 lat temu w erupcji znacznie potężniejszej niż ostatnia. Kolejne erupcje następowały w odstępach po kilka tysięcy lat i mogły trwać nawet po kilka lat. Ostatnia erupcja w okresie współczesnym miała miejsce około 1500 r. A później spokój.
 I tak życie toczyło się tu normalnym trybem aż do roku 1991. Wulkan zaczął "budzić się do życia" w marcu i kwietniu, kiedy to wystąpiły pierwsze trzęsienia ziemi. Trzęsienia ziemi o różnym nasileniu w okresie kwietnia, maja i na początku czerwca można liczyć w tysiącach. W północnym zboczu powstały trzy kratery, przez które wulkan wyrzucał kłęby pary wodnej i ogromne ilości dwutlenku siarki. Pierwsza lawa dotarła do powierzchni między 7 a 12 czerwca, jednak nie nastąpił jeszcze wybuch, a lawa wylewała się jedynie łagodnie z krateru. Pierwsza spektakularna  erupcja nastąpiła 12 czerwca. I wreszcie 15 czerwca nastąpiła potężna erupcja, która według szacunków wyrzuciła z wulkanu ponad 5 kilometrów sześciennych materiału. Chmura popiołu wzniosła się na wysokość 35 kilometrów. Jakby tego było mało, z wybuchem zbiegł się tajfun, który rozwiewał wyrzucany przez wulkan materiał we wszystkich kierunkach. Tajfun przyniósł ze sobą opady deszczu co zamieniło lotny pył w błotnistą mazię. Strumienie piroklastyczne spływały po zboczach wypełniając wulkanicznym materiałem doliny. Warstwa tego materiału miejscami dochodziła do 200 m głębokości. Wydobywająca się z wulkanu magma wytworzyła pod wierzchołkiem wulkanu pustą przestrzeń, w którą zapadł się on tworząc kalderę o szerokości 2.5 km i powodując, że wulkan stracił prawie 260 m wysokości.
 Szacuje się, że podczas erupcji Mount Pinatubo uwolnił 10,000,000,000 ton czyli 10 km3 magmy oraz 20,000,000 ton dwutlenku siarki
 Wulkan kontynuował swą aktywność ale na mniejszą skalę przez jeszcze miesiąc wyrzucając głównie popiół. W kalderze zaczął tworzyć się nowy stożek, który wybuchł, ale ze znacznie mniejszą siłą. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1993.
 W międzyczasie, już w 1991 r woda z monsunowych opadów wypełniła kalderę tworząc jezioro Pinatubo. Nowy stożek początkowo tworzył na jeziorze wyspę, jednak poziom wody systematycznie podnosił się o mniej więcej metr na rok i wyspa ta znalazła się pod powierzchnią. Początkowo jezioro było bardzo kwaśne przy pH 2 i gorące z temperaturą do 40 °C. Jednak wraz z przyrastaniem objętości wody w jeziorze pH uległo obniżeniu do poziomu około 5.5 a temperatura ustaliła się na poziomie około 26 °C do 2003 r.

Piękne jezioro w kalderze okazało się poważnym problemem. Jezioro nie posiadało odpływu i uznano, że może to grozić niekontrolowanym przerwaniem ściany kaldery i potężną powodzią. W konsekwencji z okolicy ewakuowano blisko 9000 osób. W uznanym za najsłabszy punkt krawędzi krateru miejscu wykonano w 2001 r przekop o szerokości 5 metrów i spuszczono do rzeki Maraunot około jedną trzecią objętości zgromadzonej w jeziorze wody.
 Nie był to koniec problemów. 10 lipca 2002 zawaliła się zachodnia ściana krateru uwalniając, na szczęście powoli, około 160 milionów metrów sześciennych wody i osadów do rzeki Maraunot.

Ostatnie zagrożenie miało miejsce 26 lipca 2011 r kiedy w rejonie Pinatubo nastąpiło trzęsienie ziemi o sile 5.9 stopni ale tym razem obyło się bez ofiar i poważniejszych szkód. Kiedy kolejny raz? Rejon Pinatubo jest pod stałą obserwacją...

Wybuch wulkanu Pinatubo okazał się drugim co do wielkości wybuchem wulkanu lądowego w XX w po erupcji wulkanu Novarupta na Alasce w 1912 r. Straty materialne okazały się wręcz niemożliwe do pełnego oszacowania, ponieważ dotyczyły całego świata. Chmura mgły dwutlenku siarki okrążała ziemię przez blisko 3 lata, poważnie osłabiona została warstwa ozonowa wokół ziemi, a temperatura na świecie obniżyła się w latach 1991 - 1993 o 0.5°C. Na szczęście stopniowe nadchodzenie erupcji umożliwiło ewakuację większości ludzi z zagrożonego obszaru i straty w ludziach określono na "zaledwie" około 800 osób.     
Taka chmura pary i pyłu unosiła się nad Pinatubo 12 czerwca 1991 - na trzy dni przed erupcją (fotografia z Wikipedia).

Pinatubo91eruption clark air base.jpg


Dzisiejszą wyprawę zakupiliśmy z biura TRIPINAS TRAVEL & TOURS i po realizacji imprezy możemy śmiało polecić tego organizatora za solidną organizację, niezmienność ceny, oraz, co ważne, opiekę przewodników podczas trekingu.  Ze strony tego biura pożyczyłem też zgrubną mapkę naszej dzisiejszej trasy tak dla ogólnej orientacji.

 Dla nas dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, ale na pocieszenie powiem, że nieco później niż dla wyjeżdżających na tę trasę z Metro Manila. Nasz wyjazd z Angeles zaplanowano na 3:30 rano z parkingu przed Jollibee Dau przy terminalu autobusowym Mabalacat. I faktycznie, jeszcze przed umówioną godziną czekał na nas przedstawiciel biura, zaprosił do środka Jollibee, sprawdził dokumenty i poprosił, żeby poczekać chwilę, jako że busik jedzie z Manili. Po kilkunastu minutach przejeżdża nasz busik i ruszamy w drogę do bazy wyjściowej w wiosce Aeta. Niby tylko 20 km ale ponad godzinę jazdy...

pinatubo trail map tripinas

Do obozu dojeżdżamy gdy zaledwie zaczyna się rozjaśniać. Czekają na nas termosy z kawą, herbatą i woda, można wrzucić coś na ruszt. Jednocześnie trwa przygotowanie samochodów, które pojadą z nami po polu laharu do miejsca rozpoczęcia pieszego trekingu. No i oczywiście są zdjęcia ruszających w trasę. Ludzi w obozie jest znacznie więcej, ale nie wszyscy wybierają się na Mount Pinatubo. Część spędzi dzień w pobliżu bazy szalejąc na quadach i motorkach po polu laharu...




A największe pole wulkanicznego miału, laharu, po którym przepływa rzeka Pasig - Potrero znajduje się tuż za obozem...


Powoli wschodzi słońce i na niebie zaczyna się kolorowy spektakl.


Rusza też ruch miejscowych z zaopatrzeniem dla mieszkańców domostw rozrzuconych w krzakach porastających dolinę rzeki Pasig - Potrero


Jeszcze tylko ostatnie instrukcje, podział na samochody i mniej więcej o 6:00 możemy ruszać na godzinną teoretycznie, a praktycznie prawie dwugodzinną jazdę przez powstałą w wyniku erupcji dolinę...


Zaraz za obozem samochody terenowe wjeżdżają na płaską jak stół zbudowaną z pyłu płytę laharu drogę i zaczyna się wyścig w tumanach kurzu...






Po kilkunastu minutach szaleńczej jazdy docieramy do miejsca, w którym konieczny jest przejazd przez nurt rzeki. I tu już zaczyna się kalkulacja, który samochód da radę przejechać którędy, a który samodzielnie sobie nie poradzi... Ale nic to.  W razie czego do pomocy czeka traktor... Okazuje się, że jego pomoc była potrzebna większości pojazdów z naszej kolumny...

















Serdecznie dziękuję za taki parking...





I tu widać wyższość bawołu wodnego nad samochodem terenowym... Bawół nie zakopuje się w błocie i nie zalewa mu się silnik...






Po przeprawie przez rzekę wjeżdżamy na teren nieco bardziej stabilny, ale nadal często podmokły...






Po kolejnych kilku kilometrach wjeżdżamy do wąwozu wymytego w wulkanicznym pyle. Krótki postój i spacer z jednoczesnym ostrzeżeniem, żeby nie podchodzić zbyt blisko ścian wąwozu bo te mogą bardzo łatwo obsypać się i zasypać nieostrożnego eksploratora...












Jeszcze kilka kilometrów i około 8:00 zostawiamy pojazdy terenowe, a w dalszą drogę udajemy się już na własnych nogach.




Po drodze do parkingu na końcu trasy zabraliśmy w środku nigdzie kilku chłopaków z plecaczkami. Podjechali na stopniach, nie wspinając się do budy. Kto to? I po co? Sprawa szybko się wyjaśniła. Otóż byli to nasi przewodnicy i opiekunowie należący do ludu pierwotnego Aeta uważanego za filipińskich Aborygenów. I ich obecność związana była z faktem, że tereny Pinatubo i wokół zostały przekazane na własność ludu Aeta jako terytorium plemienne i jego przedstawiciele mają prawo do nadzoru i pobierania opłat, uprawy ziemi, wycinki lasów i gospodarowania zasobami, ale też i obowiązek opieki nad ruchem turystycznym i środowiskiem na przekazanych terenach.
   Plemię Aeta, którego przedstawicieli nazywano "leśnymi ludźmi", a za czasów hiszpańskiej okupacji "negrito", ze względu na ciemniejszą karnację, od wieków zamieszkiwało okolicę wulkanu. Z natury są nomadami, żyją w grupach rodzinnych obejmujących do 5 rodzin. Mają swoją religię animistyczną i kultywują plemienne tradycje, choć na skutek pracy misyjnej wielu z nich nawrócono na jedną z form chrześcijaństwa.

  Aeta mają też swoją wizję wulkanów, w szczególności Pinatubo. Otóż wspomniany wczoraj Mount Arayat jest siedzibą boga wojny i śmierci Apung/Aring Sinukuan. Jego rywalem jest zamieszkujący Mount Pinatubo Apo Namalyari ("Pan szczęścia i zdarzeń") według pogańskiej religii ludów Sambal, Aeta i Kapampangan. Przedstawiciele plemiennej starszyzny mają swoją teorię w sprawie erupcji z 1991 r. Twierdzą, że Apo Namalyari wywołał erupcję jako karę za nielegalną wycinkę drzew oraz prowadzenie przez Filipiński Państwowy Koncern Naftowy badań geologicznych i dokonywanie odwiertów w poszukiwaniu wód geotermalnych w latach 1988 - 1990.
Istnieją też i znacznie starsze przekazy. Pradawna legenda mówi, że był kiedyś potężny bóg mórz zwany Bacobaco, który potrafił przybrać postać ogromnego żółwia ziejącego z pyska ogniem. Według tej legendy, ścigany przez łowców duchów Bacobaco uciekł w góry i tam wykopał wielką dziurę w jednym ze szczytów rozrzucając wokół skały, błoto, pył i ogień przez trzy dni, a wył tak straszliwie, że wokół trzęsła się ziemia. Mogłoby to stanowić odnośnik do nieodnotowanego w historii wybuchu wulkanu.




Pierwszy odcinek trasy prowadzi stromo pod górę i już tutaj nasza grupa dzieli się na kilka mniejszych. Z nami idzie przewodnik, którego widać po prawej stronie zdjęcia w czerwonej czapeczce i czarnym kominie. Towarzyszył nam całą drogę do kaldery.  Niestety, nie mówił w języku dla nas zrozumiałym, a i zbyt chętny do prób komunikacji nie był, ale cały czas czuwał nad naszym bezpieczeństwem. I chyba bardzo się męczył dostosowując swoje tempo do naszego...




Po ostrym podejściu wychodzimy na grań porośniętą krzakami i trawą, po której prowadzi prawie płaska ścieżka. Widoki w koło są po prostu obłędne. Tą granią powinniśmy iść przez około godzinę...













Po drodze mijamy zagrodę rodziny z plemienia Aeta.  No cóż... Nie ma tu nic... Nie ma prądu, nie ma wody, nie ma kanalizacji, nie ma nawet anteny satelitarnej ani też fotowoltaiki. Są za to ludzie, którzy uśmiechają się do turystów oraz ciekawe obcych dzieci, które jednak wolą trzymać się z dala od obcych......






Droga po grzbiecie kończy się stromym zejściem do wioski Aeta w dolinie rzeki Maraunot. Jest tu niewielki sklepik z napojami, kilka domów, sporo dzieci no i oczywiście psy i koty. Aeta trzymają psy do polowań z kobietami. Mężczyźni polują bez asysty... No a my mamy odnajdujemy od razu miauczącego i mruczącego przyjaciela...




W tym miejscu łączą się też dwie trasy do kaldery - nasza, dłuższa i trudniejsza oraz nowa trasa, gdzie spacer od samochodów trwa zaledwie około pół godziny. Tyle, że nasza trasa jest znacznie ciekawsza widokowo, a nowa prowadzi cały czas dość szeroką i głęboką doliną, która uformowała się podczas ostatniego spływu wód z jeziora Pinatubo. Wiadomo nasze = lepsze...


Od tego miejsca droga, raz szersza a raz węższa prowadzi doliną uformowaną przez spływ wód z kaldery, więc jest tu więcej kamieni, spadek jest mniej więcej cały czas równy, a środkiem doliny płynie strumyk. I spore odcinki trasy trzeba iść właśnie po kamieniach w strumyku... Pamiętając żeby nie podchodzić za blisko ścian doliny !!!!










Takie groty powstają gdy obsunie się część wulkanicznego pyłu...





Błoto w strumieniu ma różne kolory, co wiąże się z zawartością w nim różnych minerałów wydobytych na powierzchnię przez wybuch, a stopniowo wymywanych przez wody opadowe...





Docieramy wreszcie do ostatniego miejsca odpoczynku przed szczytem. Jest tu toaleta w bardzo wątpliwym stanie, wiata z kilkoma ławami i stolami oraz punkt pierwszej pomocy medycznej (ale jakiejkolwiek obsady nie zauważyliśmy)... Jest też proroczy znak informujący ile jeszcze przed nami...


Jest też i banner reklamowy Pani Burmistrz gminy Zambales...




No i wreszcie jest kaldera i jezioro... Widoki niezapomniane.. Warto było się zmęczyć...












Pod drzewami ustawiono kilka stołów i siedzisk więc przyszedł czas na pokrzepienie ciała nabytymi wczorajszego wieczora kanapkami. Niestety termos okazał się do kitu i niesiona całą drogę kawa po prostu, mimo upału wystygła... Ale co tam...





Jeszcze ostatnie zdjęcia przy kalderze i trzeba ruszać w drogę powrotną do samochodów... To tylko drobne siedem kilometrów marszu........





















Jazda powrotna do bazy upływa jakoś szybciej przy chylącym się ku zachodowi słońcu...




W obozie czekamy, aż zbierze się komplet naszej grupy i otrzymujemy certyfikaty potwierdzające, że osiągnęliśmy nasz dzisiejszy cel. I okazało się, że nie wszyscy sukces ten osiągnęli...



Droga do Angeles po ciemku okazała się niezłym koszmarem. No ale cóż, w końcu to 30 grudnia i miejscowi też przemieszczają się by z rodziną i znajomymi świętować nadejście Nowego Roku. W konsekwencji korki niemożebne. Ale ten dzień na zawsze pozostanie w pamięci... Bo tego co udało nam się zobaczyć nic nam już nie zabierze...


I jako podsumowanie jeszcze film w tego wspaniałego dnia...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz