środa, 26 lutego 2020

El Nido - Tour B część I

Kolejny dzień przewidziany został na kolejne skakanie po wyspach. Okazało się, że biura lokalne świetnie ze sobą współpracują i łączą swoich turystów w nieco większe grupki, żeby ograniczyć ilość i koszty łodzi. Dziś więc realizować będziemy Turę B inną łódką niż poprzednio. No i dobrze. Mamy większy przegląd tego, czego można na El Nido oczekiwać... No to wypływamy, i znów płyniemy na Zatokę Bacuit. Nie da się inaczej niż przesmykiem obok Cadlao i z widokiem na Helicopter...






Pogoda znowu nieco inna, trochę więcej chmurek z okresami słońca to i kolory wody ciągle się zmieniają... I jest super..




Po pozycjach łódek wyraźnie widać, że nie wszyscy płyną w te same miejsca. No w końcu tury są cztery, a i niektórzy płyną na tylko jedną plażę na cały dzień... A wybór tych plaż ogromny...


Widać, że przy kilku plażach powstały już niewielkie zgrupowania domków, na innych wprowadzono małą infrastrukturę, a jeszcze inne są całkiem dziewicze...




Zauważamy też, że w okolicy pojawiają się całkiem spore i raczej luksusowe jachty, co wskazuje, że kierunkiem tym zaczynają interesować się też oceaniczni żeglarze...











No i dopływamy na pierwszy postój. Pierwszą wyspą na naszej trasie jest Entalula. Jeszcze spokojnie i cicho... Dzisiaj podobno jest tu już Entalula Beach Club... No cóż, rozwój musi postępować...



















Mały wyszukuje wśród kamieni wyrzuconych przez morze na plażę interesujące go kawałki...









Koniec nieróbstwa. Następnym przystankiem będzie Cathedral Island a dokładniej Cathedral cave...




Po drodze mijamy El Nido Resort na wyspie Lagen. I moment zastanowienia - no miejsce piękne, fakt. Odludzie totalne. Może i piękne miejsce na wypoczynek, ale nie dla Zajęcy... No, a cena na poziomie 1800 - 2100 zł za noc powala. Jednak wolimy miejsca, wokół których jest możliwość wyboru gdzie i co chcielibyśmy robić, jeść itd... Ale na przykład, gdybym miał pisać pracę habilitacyjną i dokonać ostatnich poprawek prawie gotowego tekstu, to może i takie miejsce byłoby w sam raz...








Mijamy liczne malutkie wysepki, a właściwie wystające z morza pojedyncze mniejsze i większe skały




No i jest... Cathedral Island, która zyskała sobie sławę dzięki sporej wielkości skalnym rozpadlinom, w tym tej największej zwanej Cathedral Cave... Miejscowi mówią, że nazwa ta wzięła się od tego, że odkrywcom jaskini wydawała się ona tak wielka, jak katedra...


No to podpływamy jak najbliżej...











Tę jaskinię ogląda się tylko z łodzi bo wejść tam nie ma gdzie... Kolejną zobaczymy pieszo...








No i lądujemy na plaży przy Cudugnon Cave...



Jaskinia Cudugnon to nie tylko wytwór natury. Możliwe, iż już w okresie neolitu jaskinia ta była miejscem rytualnym i pochówkowym. Ale to domysły. Natomiast znaleziska z tego miejsca reprezentujące biżuterię i ceramikę z czasów Dynastii Sung (960-1279 p.n.e.) wskazują wyraźnie, że jeżeli nawet nikt tu nie mieszkał, to ktoś tu przynajmniej bywał lub się ukrywał... Istnieją też pewne hipotezy wskazujące, że w tych czasach istniał lądowy most łączący Palawan z Borneo i że z jaskini korzystali właśnie podróżnicy z tego połączenia wędrowcy...

Wejście do wnętrza jaskini Cudugnon do najprostszych nie należy, szczególnie dla osób o nieco obfitszych kształtach. Trzeba przecisnąć się przez dość niewielki otwór w skale. Przewodnicy zalecają, żeby pomóc sobie przy tym ręcznikiem... No to działamy...




Mały szybko znajduje się po drugiej stronie. Duży ma nieco większy problem...




Ale udaje się... Wnętrz jaskini jest dość przestronne, a oświetlenie zapewniają otwory w jej sklepieniu.






















Powrót odbywa się tą samą drogą i wydaje się jakby łatwiejszy...




Po podziemnych atrakcjach kilka minut na plaży podczas gdy załoga przygotowuje lunch...




Jak tylko jest gdzieś huśtawka to musi być i Mały na huśtawce...





Stoliczek się nakrywa i możemy przystąpić do konsumpcji. I znowu okazuje się, że załoganci potrafią w trudnych warunkach zrobić lepsze jedzenie niż restauracyjki i knajpki na stałym lądzie...






I znowu w moim odczuciu najlepsze okazały się rybki z grilla...


A kiedy dochodzimy już do deseru okazuje się, że przez cały czas byliśmy obserwowani i mamy na lunch gości, którzy zjawili się bez zaproszenia... Ale o tym już w następnym wpisie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz