niedziela, 26 kwietnia 2020

Wulkany - z pod Mayon do Taal

O 6:30 mamy lot z Legazpi do Manili. Wieczorem zamówiliśmy transfer na lotnisko, bo hotel taki transfer zapewnia w cenie i nieco zdziwiliśmy się, gdy powiedziano nam, że transfer będzie o 5:00. No jak to? A gdzie 2 godziny przed odlotem odprawa na lotnisku? Pani w recepcji spokojnie wytłumaczyła nam, że hotel jest w stałym kontakcie z lotniskiem, przejazd na lotnisko to jakieś 10 minut i nie ma sensu siedzieć i czekać na lotnisku tyle czasu. Oni wiedzą, mają sprawę przećwiczoną... No i faktycznie. Po kilku minutach od wyjazdu z hotelu jesteśmy już po odprawie. Czekamy jakieś pół godziny i ląduje nasz samolot. Krótki rozładunek i idziemy po płycie do naszego ptaka... Tak więc pierwsza część podróży przebiega bardzo sprawnie...




Po godzinie od startu lądujemy na NAIA...


Po kilku minutach jesteśmy już przed lotniskiem i bierzemy taksówkę na terminal autobusowy. Podajemy adres i jedziemy. A gdy dojeżdżamy okazuje się, że terminal jest właśnie w rozbiórce, a autobusy przeniesiono w nowe miejsce. No to jedziemy dalej i po kilku minutach widzimy terminal, a na nim autobus oznaczony do Tagaytay. Kupujemy bilety i wsiadamy, a przed nami drobne 60 km podróży. Do odjazdu trzeba kilkanaście minut poczekać więc gadamy z Małym o dalszych planach. A tu odzywa się polska mowa... Okazuje się że w tym samym kierunku jedzie z nami Polak z żoną Filipinką. No to gadamy jak tam jego filipińskie doświadczenia i sylwester. Okazuje się, że spędzili sylwestra tak jak my w Manili tylko w Parku Rizal. No i było super. Wesoło, muzyka i fajerwerki. Tylko, że nikt nie zastanawiał się nad tym jak te fajerwerki odpalać. A w konsekwencji na niego spadły kawałki racy, a na jego żonie zapaliła się sukienka... Ot takie drobne doświadczenie... No ale tak to bywa z bezpieczeństwem zabawy w Azji...

W końcu ruszamy i... grzęźniemy w niekończących się korkach. I to nie na wyjeździe z Manili tylko na przedmieściach i w położonych po drodze miasteczkach. W końcu koło południa dojeżdżamy do Tagaytay. 
 Do naszego hotelu zostało nam jeszcze 15 km. Jesteśmy bowiem na krawędzi wielkiego krateru, na dnie którego znajduje się kilka wiosek, w tym nasze Talisay oraz jezioro, na którym znajduje się kilka stożków wulkanicznych, w tym jeden, na którego szczycie znajduje się krater, a w nim kolejne jezioro - to wszystko to wulkan Taal... 
 Mamy kilka ofert tricykli na przejazd do hotelu, ale wszystkie za cenę z kosmosu. Robimy więc krótki spacer i znajdujemy kierowcę tricykla, który podaje cenę w granicach rozsądku. Ruszamy najpierw lekko w dół, a później stromą serpentyną nad brzeg jeziora. No i jest nasz hotel Villa Khristalene Resort.
  Jesteśmy w naszym hotelu jedynymi gośćmi. Po pierwsze jest poza sezonem.  Po drugie, większość odwiedzających wulkan Taal zatrzymuje się na górze, w Tagaytay gdzie oferta hoteli jest większa i bardziej luksusowa i tylko zjeżdża na dół na wycieczkę do krateru i wraca na górę, gdzie wieczory są zdecydowanie bardziej rozrywkowe. Nasz hotel ma potencjał. Jest pięknie położony nad jeziorem, ma swój ogród i basen, dostęp do plaży i własne łodzie ale... No właśnie to ale to poziom jego utrzymania, który pozostawia wiele do życzenia. A po drugie, nie działa hotelowa restauracja. Recepcja oferuje śniadania oraz ... posiłki z mikrofali... Dziękujemy,  poszukamy czegoś lepszego... Ale najpierw obejrzymy nasz pokój i cały teren hotelu... 



























Zaraz przed hotelem stoi tablica informacyjna dla turystów. Jak widać wójt miał dość skarg gości na przekręty związane z wycieczkami na wulkan, określona została taryfa i wszyscy mają się do niej stosować... Ale czy się stosują? To już jest inne pytanie. Widzieliśmy jeszcze kilka takich tablic gdzie ceny były poprzerabiane flamastrem albo zaklejone kawałkiem taśmy, na której wpisano zupełnie inne kwoty. No cóż - stanowienie prawa to jedno a jego egzekucja to już zupełnie inna bajka...


Podczas spaceru po Talisay widzimy, że faktycznie może i mają rację ci, którzy nad jezioro przyjeżdżają tylko po to by wsiąść do łódek, a później szybko ewakuować się na górę... W wiosce jest kilka sklepików, kilka miejsc z przekąskami i właściwie nic poza tym...



Na nasze szczęście niedaleko hotelu jest przystań łódek i niewielki ośrodek z funkcjonującą restauracją... No to jesteśmy uratowani... Nie dość, że fajne widoki, miła atmosfera to jeszcze doskonała rybka,można powiedzieć, że prosto z jeziora bo jezioro jest dużym centrum akwakultury.
  






Po dość wczesnej jak na Zające kolacji wracamy do hotelu i idziemy na basen... Ale woda jakaś zimna...  No cóż w końcu to dopiero styczeń...






Wracamy na taras nad wodą i podziwiamy zachód słońca oraz korzystamy z kiepsko, ale jednak działającego dostępu do sieci...











A w oddali, na krawędzi krateru tętni nocne życie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz