poniedziałek, 10 lutego 2020

Muine - Phu Quoc


Czas opuścić Mui Ne i udać się w drogę na wietnamskie Hawaje czyli Phu Quoc. Czeka nas bardzo długa podróż składająca się z kliku etapów. Etap pierwszy to dotarcie do Ho Chi Minh. Bilet zakupiony w lokalnym biurze. Jazda w dzień, autobus wygodny, miejsca leżące, odjazd spod hotelu.



Po drodze zatrzymujemy się pod kilkoma biurami firmy


Droga do Ho Chi Minh w dzień to kolejna okazja to zobaczenia tzw. Wietnamu nieturystycznego. Nasze wrażenia są bardzo pozytywne. Po raz kolejny przekonujemy się jak bardzo rzeczywistość odbiega od subiektywnych opisów znalezionych w necie.......




Po drodze mijamy liczne plantacje owoców pitahaya popularnie zwanych dragon fruit a po polsku „smoczy owoc” albo truskawkowa gruszka. Trwa właśnie sezon zbiorów tych owoców więc mijamy też wypełnione nimi stragany...






Jest sobota i prawie w każdej mijanej przez nas wiosce napotykamy na uroczystości weselne. Jedne bardziej wystawne inne mniej. Wszystkie łączy jedno kiczowaty wystrój .....




Oczywiście mamy też obowiązkowe przystanki na jedzenie. My już z poprzedniego wyjazdu wiemy jak niebezpieczne bywają takie miejsca. Tym razem niestety było podobnie.... Na nasze szczęście "akcja" miała miejsce tylko z przodu.... Do nas co najwyżej dochodziły tylko mocno stłumione tzw. odgłosy paszczowe.......



Licznie też reprezentowany był ważący po kilka kilogramów jackfruit czyli chlebowiec...




Po dojechaniu na dworzec autobusowy łapiemy taksówkę i za całe 40 000 udajemy się w miejsce skąd odjeżdża autobus do Ha Tien.  Do odjazdu mamy jeszcze sporo czasu więc spokojnie udajemy się na kolację. Znaleźliśmy restaurację specjalizującą się w lokalnych zupach z wkładką. Niestety karta była tylko po wietnamsku.... Przy pomocy klientów udało nam się mniej więcej ustalić co zamawiamy i jak to mamy jeść. Bo oczywiście dostaliśmy mnóstwo dodatków w postaci mało znanych nam ziół i warzyw, jakieś sosy, grzyby..... Zupy okazały się fantastyczne.  My jedliśmy z przyjemnością,  lokalsi cały czas nas obserwowali, a obsługa z ukrycia robiła nam fotki i co chwila przyprowadzała kogoś znajomego żeby pokazać jak białasy pałaszują........ 




Noc spędzona w autobusie minęła szybko. Po drodze oczywiście były jakieś przystanki na jedzenie i toaletę, ale spokojnie można było się wyspać na wygodnych, rozkładanych do pozycji leżącej fotelach.

Nie wszystkie mosty zniszczone w Wietnamie w czasie wojny zostały już odbudowane a i nie wszędzie mosty w ogóle wybudowano. Stąd w środku nocy musieliśmy odstać swoje w kolejce i przeprawić się promem przez Mekong...




Około siódmej rano dojechaliśmy do Ha Tien. Autobus zatrzymał się w środku nigdzie gdzie stało kilku kierowców na motorach i skuterach. Byliśmy lekko zdezorientowani bo z informacji przy zakupie biletów wynikało, ze zostaniemy dowiezieni do portu promowego...... Zanim zorientowaliśmy się o co chodzi zostaliśmy "napadnięci" przez oferujących podwózkę kierowców. Nie bardzo mieliśmy ochotę na jazdę motorkiem z walizkami....... Kilka osób zdecydowało się i pojechało, reszta w tym Wietnamczycy czekali na coś.... Okazało się, że podjechały busiki, które w ramach zakupionego biletu na autobus, przewiozły nas pod terminal. Ile zapłacili ci, którzy pojechali na motorach nie wiem, ale wiem, że cała akcja nie jest do końca uczciwa i ktoś powinien zrobić z tym porządek. 

Jazda na terminal nie trwała długo. Na miejscu okazało się, że są tam tłumy ludzi i szybko trzeba się ustawić w kolejkę do kasy sprzedającej bilety na odpowiedni prom. Niestety nie załapaliśmy się na pierwszy odpływający i musieliśmy trochę poczekać. Koszt biletu na prom 230 000.
 Przed budynkiem promowym jest całe miasteczko gastronomiczno-handlowe. Nie bardzo nam się chciało po nim chodzić bo pomimo wczesnej pory słońce już nieźle przypiekało. Kupiliśmy jakieś napoje, coś słodkiego i czekaliśmy w klimatyzowanym budynku aż przypłynie nasza "skorupka" 






Załadowanie pasażerów i towarów poszło dosyć sprawnie. 


Ja zajęłam swoje miejsce w środku i pomimo, że było dosyć chłodno nie miałam ochoty na wyjście na zewnątrz....... Duży oczywiście został na otwartym pokładzie i dogadał się z załogą, że jako jedyny pasażer nie musi schodzić do zamykanych pomieszczeń....


Podczas kiedy ja sobie smacznie spałam w środku DZ robił fotki więc wiem jak wygląda trasa promu..... 




Po wypłynięciu z portu inni pasażerowie też mogli już wyjść na otwarty pokład. Niestety trochę mocno bujało więc wolałam zostać na wygodnym fotelu.... 























Muszę przyznać, że byłam bardzo zadowolona jak prom dobił do brzegów wyspy Phu Quoc. Na otwartym morzu dosyć mocno bujało. Wtedy jeszcze nie widziałam, że do wyspy zbliża się tajfun, który nas uziemi i trochę popsuje nam plany dalszej podróży.......
Po wyjściu na molo dopada nas banda różnej maści naganiaczy oferujących transport do hotelu. Początkowo mieliśmy jechać lokalnym autobusem (bilet 40 000 od osoby) ale okazało się, że będziemy musieli na niego dosyć długo czekać i nie ma pewności czy podwiezie nas do hotelu. Decydujemy się na busika za 100 000 za dwie osoby. Kierowca zbiera pasażerów i rozwozi pod hotele. Nie wiem od czego uzależniona jest cena za przejazd busikiem bo niektórzy nasi współpasażerowie płacili sporo więcej, a wysiadali wcześniej niż my. Najwięcej płacili ci, którzy nie mieli lokalnej waluty. Przelicznik stosowany przez kierowcę był od czapy zupełnie....

Hotel The Palmy Phu Quoc Resort & Spa położony jest w pierwszej linii brzegowej i jak się okazało jest bardzo popularny wśród Rosjan. Na pokój musieliśmy chwilę poczekać, bo nie był jeszcze gotowy. Początkowo chcieliśmy iść na spacer i wreszcie zjeść śniadanie ale stwierdziliśmy, że dopadł nas leń i będziemy spokojnie czekali w lobby. 
Zamówiliśmy pokój na wyższym piętrze z widokiem na morze i taki też dostaliśmy. 







Po odświeżeniu się i poszliśmy na pizzę serwowaną w hotelowej restauracji. Takie śniadanie bardzo było nam na rękę, bo od kolacji było to pierwsze jedzenie a i bony na pizzę dostaliśmy w gratisie - chyba za czas czekania na pokój. Normalnie nie zamawiamy w Azji pizzy ale trzeba przyznać, że ta okazała się doskonała...



 A potem na pierwszy spacer po plaży.




Plażowe restauracje, których jest sporo przygotowują się już na imprezy sylwestrowe. W końcu jest 30 grudnia.....


Co kawałek rozstawione są stoiska oferujące sporty wodne.






To miejsce przyciąga turystów jak magnes. Widoki z restauracji piękne ale jedzenie bardzo średnie, a napoje oszukane..... Byliśmy dwa razy i za każdym razem było tak samo....






Nawet się nie zorientowaliśmy, że spacerujemy już bardzo długo i powoli zaczyna się zachód słońca.....






Zostajemy więc na plaży aż do pełnego zachodu, który tego dnia był piękny i dał nam nadzieją na to, że jeszcze kilka takich będziemy tu mieli......










Po powrocie do hotelu zostajemy przy basenie głównym.



Dobrze nam się odpoczywało ale czas wrócić do pokoju i przebrać się na kolację.





Dosyć długo nie mogliśmy się zdecydować gdzie zjeść bo wybór restauracji ogromny. Miejsce, które znaleźliśmy okazało się świetnym i będziemy do niego wracali, nawet jak nie będziemy chcieli.... ale o tym w kolejnym wpisie....




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz