piątek, 10 grudnia 2021

Vang Vieng rano a Wientian wieczorem

 Transfer do Wientian mamy w południe, więc rano śniadanie na tarasie i spacer po ogrodzie, a później zostaje jeszcze dość czasu na krótkie zwiedzanie Vang Vieng...











Wychodzimy na główną ulicę, gdzie co krok mijamy miejsca, w których od wczesnego poranka do późnej nocy można coś zjeść lub napić się świeżego soku owocowego. Ceny bardzo przystępne...



Powoli toczy się normalne życie. Panie korzystają z zakładów fryzjerskich...


... młodociani mnisi jeżdżą rowerami do szkoły...




Jak w każdym laotańskim miasteczku, również w Vang Vieng jest kilka świątyń, a dokładnie dwie. Na naszej trasie położona jest Wat Kang.


Kiedy powstała ta świątynia nie jest wiadomym. Natomiast wiadomo, że główny budynek obecnej świątyni wzniesiony został w 1938 r. Świątynia ta jest doskonałym przykładem typowej laotańskiej świątyni pozbawionej królewskiego patronatu, położonej poza głównymi ośrodkami władzy - Luang Prabang i Wientian.







Kilkaset metrów dalej znajduje się druga z miejskich świątyń Vang Vieng - Wat That.



Wat That jest większą świątynią, złożoną z kilku budowli, a jej najstarszą częścią jest chedi. Ta konstrukcja odnosząca się do Góry Meru z hinduistycznej kosmologii w swej podstawie ma skrywać święte relikwie buddyzmu...



Dość wyjątkowym posągiem w Wat That jest "Uśmiechnięty Budda"...






Wracamy do naszego hotelu i czekamy na minibus..




Szkoda wyjeżdżać, bo do zobaczenia zostało jeszcze kilka miejsc, ale niestety nie zmieściły się w naszym planie jaskinie - Khan Kham Cave, Nang Oua Khiam Cave, Tham Chang Cave  i Phapoungkham cave, czy też punkty widokowe Silver Cliff i Nam Xay oraz Błękitna Laguna... Ale cóż, może innym razem...


Do przejechania mamy 'tylko" 130 km i po drodze obserwujemy lokalne widoki...









Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na odpoczynek, przekąskę i papierosa... Lokalna jadłodajnia oferuje pieczoną na grillu kukurydzę i oczywiście różne szaszłyki... Przyznam, że bardzo "smakowe"...




Po około półgodzinnej przerwie ruszamy w dalszą drogę... I powiem szczerze, że jakoś nie widzimy tej "straszliwej laotańskiej biedy". Azja jak Azja...





Nie tylko u nas zdarza się, że drogę blokuje pielgrzymka. Przed Wientian spotykamy jedną z takich pielgrzymek do lokalnej świątyni. Pielgrzymi niosą dary, a wśród nich "ofiarne pieniądze". Nie są to prawdziwe banknoty tylko specjalnie drukowane "pieniądze" ofiarowane w darze przy składaniu intencji. Ponoć, gdy intencja się spełni, należy kwotę deklarowaną pieniędzmi ofiarnymi zapłacić już w prawdziwej gotówce...








Jeszcze trochę pól ryżowych i dojeżdżamy do celu...




Nasz Vientiane Garden Hotel nie jest tak piękny jak wcześniejsze hotele na naszej trasie, ale posiada podstawową zaletę - jest cichy i jednocześnie położony w zasięgu spaceru od głównych atrakcji miasta, na którego zwiedzanie będziemy mieli jedynie jutrzejszy dzień...







Wprawdzie jak to w Azji zmrok zapada bardzo szybko, ale idziemy jeszcze na wieczorny spacer nad brzeg Mekongu. A tutaj w parku wieczorna sesja gimnastyczna-taneczna... 



Wzdłuż Mekongu ciągnie się ulica Sithane Road. Tworzy ona jednocześnie wał powodziowy pomiędzy korytem Mekongu a położonym niżej centrum miasta. Wzdłuż ulicy nawet w nocy można zakupić jeszcze świeże warzywa i owoce na kolację...




Między Sithane Road a Quai Fa Ngum położony jest park Chao Anouvong, którego najważniejszym elementem jest pomnik Króla Xaiya Setthathirath V (ale o tym więcej w kolejnym wpisie). Pomnik jest dla Laotańczyków miejscem świętym i przez cały dzień do późnej nocy przychodzą tu, składają dary - głównie kwiaty i zapalają znicze...




Natomiast sam park Chao Anouvong na wieczór zmienia się w nocny targ. Pełno tu podrób wszelkiego rodzaju produktów w całkiem atrakcyjnych cenach...








Niestety, ku naszemu rozczarowaniu, w przeciwieństwie do innych odwiedzanych przez nas nocnych targów w Azji brak tutaj sekcji gastronomicznej. Tak więc musieliśmy się nieco przejść, żeby znaleźć uliczne stoisko oferujące interesujące nas produkty. Tym razem padło na bułkę z laotańskim gyrosem. I był on bardzo smaczny, ale gdzie mu tam do naszych "bułczaków" z Luang Prabang...



Wracamy do hotelu wypocząć, by jutro z nową energią poświęcić dzień na zwiedzanie Wientian przed powrotną podróżą do Bangkoku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz