piątek, 5 października 2018

Ban Gioc

Cholerne gęsi nie dają nam spać... Napierdzielają gęg gęg od świtu..... oczywiście ja się budzę natychmiast, DZ dużo później..... , ale zaparza mi poranną kawkę i tak sobie błogo leżymy..... po doświadczeniu z kolacją jakoś nie spieszy nam się pójść na śniadanie.... popijam kawkę i rozkoszuję się świadomością, że dzisiaj to ja jeździć po tych krętych drogach nie będę...... Nie do końca tak było, ale o tym za chwilę....


Idziemy na śniadanie. Okazuje się, że śniadanie musimy wybrać z karty, bo mało gości jest i nie robią bufetu. DZ jak zwykle wybiera bezpieczny zestaw czyli omlet, kawa, pieczywo......, ja ryzykuję i po raz pierwszy zamawiam zupę Pho.... , nigdzie później nie jadłam takiej pysznej zupy. Oczywiście było jej tyle, że DZ jeszcze się załapał i też był zachwycony. Jeżeli będziecie w tym hotelu, zamawiajcie na śniadanie zupę, jest genialna....




DZ zamówił sok z arbuza..., ja jako niedowiarek w hotelową kuchnię czekałam aż mu przyniosą... bo na bank z kartonu będzie.. Jak przynieśli i spróbowałam, o rany zamawiam natychmiast też :) Nie wiem co się stało, ale kolacja była totalną porażką natomiast śniadanie pychota.


Najedzeni i zadowoleni idziemy zobaczyć wodospady. Płacimy po 40.000 za wstęp i po przejściu pomiędzy straganami możemy podziwiać wodospad.

Wodospady na rzece Quay Son mają 30 metrów wysokości i 300 metrów szerokości,co czyni Ban Gioc najszerszym wodospadem w Wietnamie.


W Ban Gioc rzeka Quay Son tworzy granicę między Wietnamem a Chinami. Na jednym brzegu rzeki spacerują Wietnamczycy, na drugim Chińczycy, a podać sobie ręce mogą pływając po rzece na bambusowych tratwach.









Kamień graniczny po stronie wietnamskiej. 










Nie możemy sobie odmówić przyjemności podpłynięcia pod kaskady. Bambusowe tratwy wypływają z dwóch miejsc. Pierwsze miejsce znajduje się bliżej wodospadu i jest tam mniej łódek. Podchodzimy zapytać ile kosztuje przejażdżka  tratwą i gość krzyczy 120.000 od osoby. Nie mamy pojęcia czy to dobra cena, ale widzimy, że Wietnamczycy rezygnują z rejsu. No cóż, to pójdziemy zapytać dalej. Wchodzimy na pomost, przy którym zaparkowane są tratwy i dowiadujemy się, że rejs kosztuje 60.000 od osoby. Wsiadamy i z grupą Francuzów płyniemy pod kaskady. 











Było pięknie, trochę mokro, ale trzeba zbierać się dalej...

Zaledwie kilka kilometrów od wodospadów znajduje się jaskinia Nguom Ngao czyli jaskinia "tygrysa" Mamy dwie możliwości dotarcia tam..... taksówka lub lokalny autobus.  Recepcja twierdzi, że autobus nie podjeżdża pod samą jaskinię, a zatrzymuje się przy drodze jakieś 300 metrów, ale że spokojnie dojdziemy i nie warto brać taxi. Ok to łapiemy autobus, kupujemy bilet za 5.000, mówimy gdzie chcemy dojechać i ruszamy..... Po paru minutach autobus zatrzymuje się, konduktorka każe nam wysiadać i pokazuje, w którą stronę mamy iść. 
Mijamy lokalny cmentarz....


Idziemy przez wioskę, podoba nam się tylko kurczę nie widać znaków do jaskini......





Żar się leje z nieba, jesteśmy już lekko zrezygnowani, zaczynamy żałować, że nie pojechaliśmy taksówką i nagle wyrasta przed nami napis..... No to teraz tylko musimy przejść przez stragany i poszukać czegoś do picia bo w ten upał przeszliśmy nie 300 metrów, a 3 kilometry. 




Nguom Ngao odkryta została w 1921 roku, a otwarta do zwiedzania w 1996 roku. Jaskinia ma ponad 2 km długości i 60 m głębokości. Udostępniony do zwiedzania fragment jaskini to ponad kilometrowy odcinek z fantastycznymi formami krasowymi. Wstęp do jaskini to koszt 40.000 za bilet i 5.000 za ubezpieczenie.  Lekkim zaskoczeniem dla nas był fakt, że jaskinię zwiedza się bez przewodnika. 







Chwilami w jaskini jest dosyć ciemno i trzeba być bardzo ostrożnym, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Mokre i śliskie podłoże plus wystające formy skalne i o wypadek nie trudno. 
Jesteśmy oczarowani jaskinią i tym, że możemy ją oglądać we własnym tempie, zaglądać w różne zakamarki gdzie schowane są filary, złote i srebrne "kaskady", tarasy imitujące "pola ryżowe"  














"Gwiezdny pył" niestety nam nie wyszedł. Ukryty jest w dosyć ciemnej części jaskini i ciężko jest sfotografować mieniące się gwiazdy.



Odwrócony kwiat lotosu, największy jaki do tej pory widzieliśmy.





Jaskinia jest fantastyczna, ale my jeszcze mamy w planach jedną atrakcję więc wychodzimy. Jest już po południu, stragany praktycznie pozamykane, zwiedzających nie ma i taksówek też. Niestety musimy wracać na piechotę do miejsca, gdzie zatrzymuje się autobus. 
Dobrze, że przynajmniej widoki są ciekawe...............



W takich mniejszych jaskiniach zamieszkuje lokalna ludność.





Powoli zaczynają tu powstawać guest hausy. Nie wiem jakie panują w nich warunki w środku, ale otoczenie bardzo zachęca do zatrzymania się tu.


Phat Tich Truc Lam to pierwsza Buddyjska pagoda w prowincji. Pagoda wybudowana została w tradycyjnym wietnamskim stylu na zboczu góry Phia Nhu na powierzchni  3 hektarów. Pagoda sama w sobie nie jest dla nas specjalną atrakcją, a podejście pod stromą górę nie jest łatwe i musimy robić parę przystanków ale na szczyt idzie się dla fantastycznego panoramicznego widoku doliny rzeki Quay Son i wodospadu Bang Giok. 










Po raz pierwszy wśród buddyjskich świętych zasługujących na modlitwę pojawia się wujaszek Ho i jego generałowie...




Lokalni mieszkańcy serwują miseczkę strawy dla duchów w bardzo kulturalny sposób...


























Zmęczeni, ale szczęśliwi możemy wracać do hotelu. Po drodze obserwując jeszcze codzienne życie mieszkańców.









Dzisiaj w hotelu jest więcej gości, ale nie decydujemy się na kolację w tutejszej restauracji.



Znajdujemy lokalną dużą restaurację, niedaleko świątyni, prowadzoną przez rodzinę. W środku siedzą sami mężczyźni, jest głośno i niezbyt czysto. Panowie zrobili wokół siebie taki chlew, że szok. Porozrzucali pety, jedzenie, serwetki.... przez chwilę wahamy się czy wejść do środka, ale jesteśmy głodni i nie chce się nam szukać innego miejsca, a na straganach jedzenie nam się nie podobało. Właścicielka natychmiast sprząta syf i wyprasza lokalsów, my dostajemy menu ze zdjęciami potraw i opisami po angielsku. Zaczyna nam się podobać. Zamawiamy potrawę z dzika oraz makaron z warzywami, kurczakiem i dużą ilością grzybów. Nie wiem co to za grzyby, ale smakowały genialnie. Dobrze, że wybraliśmy to miejsce. 




Po wyjściu z restauracji z dołu jeszcze patrzymy na pięknie oświetloną świątynię, ale nie ma mowy żebyśmy tam drugi raz szli.....


A na koniec jeszcze filmiki...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz