wtorek, 11 lipca 2017

Phuket- dzień dziewiąty- zwiedzanie wyspy

Dzisiaj bierzemy na cały dzień samochód z kierowcą i pooglądamy różne miejsca na wyspie.
Kierowcy "hotelowi" życzą sobie za dzień 3500 THB. To przesada. Na postoju utargowujemy cenę na 2500 THB. To też nie jest mało, ale szkoda czasu na targowanie. 


Jedziemy najpierw do Świata Pereł...





W firmie Perły Phuket można zapoznać się z procesem produkcji pereł, oceną ich jakości, zobaczyć wyroby i zanabyć to, co wpadnie w oko. Uprzedzam tanio nie jest, ale oryginalna pamiątka zawsze warta jest zakupu.





Przesympatyczna starsza pani opowiada o perłach - Jak wyglądają najtańsze, słodkowodne. Jak hoduje się te droższe - morskie i te najdroższe. Pokazuje przykłady wyrobów...
Tłumaczy dlaczego perły, które wydają się wyglądać tak samo różnią się ceną nawet o kilkaset procent.





Tak wyglądają sznury "zapłodnionych" ziarenkiem "zarodka" pereł, które trafiają do wody do dalszej produkcji...



Skorupiaki tego typu, prowadzone między siatkami dają najtańsze perły, bo produkują ich najwięcej...





Te natomiast produkują po jednej tylko perle i dlatego produkty otrzymane z nich są najdroższe. Reprezentują także najwyższą jakość





Po załatwieniu interesów "na perłowo" udajemy się do parku na wzgórzu, skąd roztaczają się widoki na nieomal całą wyspę...



Jest tu i pomnik jego założyciela...




Po nacieszeniu oka widoczkami udajemy się do zakładu przetwarzającego orzechy nerkowca.
Okazało się tutaj, że nasze pojęcie o tym jak powinien wyglądać orzech było całkowicie błędne...

Przed zakładem rośnie drzewo nerkowca obwieszone sztucznymi owocami... Jest też i pomnik nerkowca...



Pani pokazuje nam owoc. Wygląda jak średniej wielkości papryczka z twardym wyrostkiem na dole.
I to właśnie ten wyrostek zawiera owoc czyli orzech...





Do pozyskania orzecha nie wystarczą ani młotek, ani kombinerki, ani nawet szczypce do orzechów... Potrzebna jest specjalna piła taśmowa, żeby orzech odciąć i rozciąć...






Kupujemy kilka paczek z bieżącej produkcji jako potencjalny dodatek do gotowanych w domu dań i jedziemy dalej...


Zatrzymujemy się przy dużym sklepie z pamiątkami przed którym znajduje się kilka straganów z owocami... Chcemy zobaczyć, co podsuwa się tu turystom...
Pobyt umila pan grający na tajskim ksylofonie...





W sklepie masa typowo turystycznych "pamiątek" ale też i kilka interesujących obiektów. Skóry węży piękne. Na buciki w sam raz... Ale niestety certyfikatów brak, a to wyklucza możliwość zakupu i przywiezienia do Europy - Co innego zakup do Rosji... Nawet oferta handlowa sformułowana jest w odpowiednim języku...





Idziemy obejrzeć owoce... Nawet niezły wybór, ale ceny typowo turystyczne... Parę kroków dalej można będzie kupić to samo za połowę lub jedną trzecią tej ceny...








Obejrzeliśmy, popatrzyliśmy na ceny, stwierdziliśmy, że z zakupami poczekamy do targu i już mieliśmy wsiadać do samochodu, ale jest jeszcze jedna atrakcja...
Pod daszkiem stoi mały słonik. Ma na wygląd około 2 miesiące i czeka na chętnych do zabawy, karmienia i fotografii...



Opłata za zabawę ze słonikiem to cena zakupu miseczki z posiłkiem dla słonika - maluch dostaje banany i ogórka... Całe 100 THB a ile radości i to obustronnej...





Trzeba byłoby rozwiać pewne nieporozumienia dotyczące losu słoni w Tajlandii.

Bardzo wiele wyjaśnił emitowany kiedyś w polskiej TV program Wojciecha Cejrowskiego na ten temat rozwiewający wiele dotyczących słoni mitów...
Po pierwsze, słoń występuje w dwóch "formach" - dzikiej i udomowionej. Forma udomowiona ma za sobą kilkusetletnią historię. O ile słoń dziki jest zwierzęciem, które może być niebezpieczne dla człowieka (liczba ofiar ataku słoni w Indiach na przykład jest znacznie większa niż ofiar tygrysów), o tyle słoń udomowiony jest porównywalny pod pewnymi względami z koniem . Też lubi się włóczyć gdzie go oczy poniosą. A że widzi dość słabo, nie za bardzo zwraca uwagę na to gdzie idzie i często może spowodować znaczne szkody całkowicie bez złych zamiarów. Stąd konieczność "palikowania" słoni, tak jak koni czy krów. Różnica polega na tym, że o ile na konia czy krowę wystarczy grubszy sznurek, na słonia potrzebny niestety jest łańcuch... A jest jak w starym powiedzeniu: "Gdzie sypia słoń? Tam gdzie ma ochotę. I to naprawdę nie jest jego problem..."

Po drugie, słoń ma dość znaczny "Udźwig". Kiedy słonie pracowały w leśnictwie i transporcie podnosiły kilkusetkilogramowe ciężary jako standard. Niestety, pracę w zakresie dźwigania towarów przejęły maszyny i słonie zostały "przebranżowione", z leśnictwa i transportu do turystyki. I tu, dźwignięcie nawet czwórki niezbyt chudych turystów nie robi na słoniu większego wrażenia. A jednocześnie praca w turystyce pozwala zarobić na kilkaset kilo paszy potrzebnej słoniowi dziennie.

Po trzecie, słonie w Tajlandii są własnością i podlegają opiece Króla. Mahoud jest jedynie opiekunem, można powiedzieć dzierżawcą słonia, który odpowiada za jego utrzymanie.

Po czwarte, słoń się uczy. Nie jest głupi, mimo, że stosunek masy ciała do masy mózgu nie jest korzystny, słoń potrafi wiele się nauczyć. Kiedyś uczył się pracy przy zrywce i zwózce drzewa, teraz uczy się sztuczek do pokazywania turystom...

Po czwarte, słoń żyje tyle co,(a w azjatyckich stosunkach dłużej niż) przeciętny człowiek. Słoń osiąga często wiek przekraczający 80 lat. I tak, jak człowiek, słoń ma w życiu trzy etapy. Przez pierwsze 16 lat życia uczy się, później do 60 pracuje i zgodnie z prawem Tajlandii, w wieku 60 lat przechodzi na emeryturę (ale tak jak emeryt w Polsce, ma prawo do emerytury dorobić) - patrz program Cejrowskiego.
Po piąte, słoń jest pamiętliwy, więc patrząc na skalę ofiar, to raczej człowiekowi zależy na tym, żeby mieć dobre kontakty ze słoniem, niż odwrotnie. Bo słoń potrafi "ukarać" swojego prześladowcę za wyrządzoną krzywdę nawet po wielu latach.

Po szóste, laska, którą posługuje się Mahoud zakończona kolcem i hakiem służy do sterowania słoniem i tak jak w przypadku konia szpicruta i ostrogi nie służą temu, by kaleczyć słonia, tylko są narzędziem wydawania poleceń. Długość kolca i haka nie wystarczą na to, by słoniowi przebić skórę.
Szczersze polecam program Cejrowskiego, bo pokazuje bardzo wiele i bardzo wiele pozwala zrozumieć...

Tak więc nie przesadzajmy z lamentami nad "tragicznym losem słoni w Tajlandii". Słoń z zasady jest przyjacielem swojego opiekuna. A, że wypadki znęcania lub złego traktowania się zdarzają, to trochę tak, jak z pedofilią w pewnej szacownej instytucji...
Dla nas obojga kontakt ze słoniem jest przeżyciem i ceniąc te zwierzęta staramy się zrozumieć ich funkcjonowanie. A kontakt z trąbą, która ma podobno około 3000 mięśni i ani jednej kości bywa wspaniały...

Ten kolega, mimo młodego wieku, miał już swoje preferencje. Wybierał banany. Natomiast ogórki mu nie smakowały i rozrzucał je wokoło...



I tak piękna zabawa ze słoniem dzidzią dobiegła końca... Jedziemy dalej...

Kolejne miejsce to Świątynia Wat Chalong. Okazuje się, że trafiamy przy Świątyni na odpustowy jarmark, więc czas potrzebny nam w tym miejscu znacznie się wydłuża.
Warto dopytać o to, kiedy wypada jarmark przy świątyni i pojechać tam właśnie w takim dniu. Znacznie wzbogaci to naszą wiedzę i odbiór Phuket...

Podjeżdżamy "od tyłu" bo z przodu się nie da. Wszystko zastawione straganami... Ale najpierw Świątynia...


  
Wat Chalong wybudowana została na początku XIX wieku, jej pełna nazwa to Wat Chaiyathararam.
Wat Chalong jest największą i najważniejszą  świątynią na Phuket .
W ostatnim budynku na terenie Wat Chalong   w 60 metrowej wysokości czedi znajduje się relikwiarz z fragmentem  kości Buddy.
Świątynia otwarta jest od 7.00 do 17.00. 

Dochodzi się do niej od tyłu przez park...

Architektura jest dość bogata. Jak w każdej świątyni  w Tajlandii wszystkie jej elementy wręcz ociekają złotem
Zachwyca jednocześnie precyzja i staranność wykonania dekoracji architektonicznej...







Świątynia, jeśli chodzi o budynek główny ma kilka pięter i na każdym znajdziemy liczne posągi Buddy oraz malowidła przedstawiające historię Jego życia...



Wchodząc do wnętrza warto zwrócić uwagę na wspaniale dekorowane drzwi...(niestety za płytą pleksy...)

Marmurowy Budda na ołtarzu jest dość standardowy...

Oczywiście po bokach ma odpowiednią "eskortę".

Na najwyższej kondygnacji znajduje się "światło" w formie szklanej ampuły


Z górnego tarasu można spojrzeć na okolicę i sąsiednie budynki





Widać, że Świątynia żyje - Odwiedzający bazar Tajowie znajdują moment, aby przyjść i oddać cześć swojemu Bogu...



Przechodzimy do budynku obok gdzie balustrady strzegą głowy węży...

Poza posągiem Buddy znajdują się tutaj pomniki zasłużonych mnichów z tej Świątyni


Patrzę, przecieram oczy i nie wierzę temu, co widzę...
Wierny modli się, wstaje, wyciąga papierosa, zapala i... wsadza papierosa w usta posągu...




Ogląd podłogi wskazuje, że podających posągowi papierosa jest wielu... wielu także składa mu papierosy w ofierze...
Skąd to się wzięło? Okazuje się, że upamiętniony był nałogowym palaczem i czerpał z tego wielką przyjemność. Teraz wspominający go, jako Wielkiego Męża, wierni starają mu się przypodobać obdarowując papierosami i "dając dyma"... (niestety zdjęcie nie wyszło zbyt dobrze, ale cóż... tak bywa...)




Obok Świątyni znajduje się dom Przełożonego - ładna, wyposażona w zdobione elementy konstrukcja z drewna tekowego...



We wnętrzu upamiętniono jego dawniejszych wielkich mieszkańców...


Na wyposażeniu znajdują się też wspaniale rzeźbione ołtarzyki drewniane, zdobione, na przykład masą perłową, służące jako podstawa dla posągów Buddy


Nie może też zabraknąć Króla


I kolejny budynek Świątyni...

Tu na tronie, otoczony słoniowymi kłami siedzi posąg najznamienitszego ze wszystkich mnichów w historii teg klasztoru


Tutaj też odbywa się "złocenie" figur wielkich ... Wierni kupują złoto w mikroskopijnej grubości płatkach i oklejają nim wystawione figury... Zając Mały też się dołączył...

Jednym z podstawowych elementów parku wokół Świątyni jest Słoń mający specjalną pozycję w tajskich wierzeniach...




I to by było na tyle, jeśli chodzi o Świątynny kompleks Wat Chalong...


Teraz kierujemy swe kroki na jarmark...


W pierwszej kolejności idziemy pooglądać część jarmarku poświęconą orchideom. Po tej wizycie odpuściliśmy sobie farmę orchidei. Kilka osób stwierdziło również, że po tym, co można było zobaczyć na targu żadne gospodarstwo produkcyjne nie pokaże takiego bogactwa.
Ogromną szkodą jest to, że przepisy fitosanitarne uniemożliwiają praktycznie przywóz orchidei do Europy (legalny), bo ceny były wręcz śmieszne. Duża kępa kwitnących orchidei, których kwiaty kupowało się kiedyś w Polsce za duże pieniądze, pojedynczo osadzone w plastikowych pojemniczkach, tutaj kosztowała 150 THB czyli całe 15 zł...






Ten rodzaj orchidei jest chyba najbardziej rozpowszechniony. Można spotkać go najczęściej na bazarach, w hotelach, w sklepach, restauracjach  jako dekorację...

































Takie wspaniałości, a to przecież tylko zwykły jarmark pod Świątynią... Codziennie w jakiejś innej miejscowości na Phuket odbywa się jakiś jarmark i przy każdej okazji jest tam co pooglądać... 
Ponieważ bardzo lubimy potrawy w sosie tamaryndowym postanowiliśmy najpierw odszukać "winowajcę" i oto jest stragan ze strąkami tamaryndowca...


Poza samymi strąkami można zakupić przetworzony już sos oraz pastę z tamaryndowca...

A teraz kilka przysmaków. Na pierwszy ogień "omleciki" z różnorodnym wypełnieniem - na ostro i na słodko...Do woli... i jak kto lubi...

Na kolejnym straganie odbywa się smażenie przepiórczych jajek na specjalnej patelni...
Ponieważ jajeczka są malutkie, więc kupuje się ich całą miseczkę...

Bardzo popularne są zawinięte w "naleśniczek" parówki... Oczywiście jest do tego i wybór sosów...

Na kijek do szaszłyków nadziać można praktycznie wszystko co daje się podgrzać... A z kijka je się łatwo i bez sztućców...

Ryba w Taj to jeden z głównych surowców na obiad. Można kupić przygotowaną do smażenia lub gotową w formie do natychmiastowego spożycia. Można też wybrać przygotowaną i poczekać na jej usmażenie...

To nadal rybka... 
Do potraw, jak u nas kiszona kapusta czy ogórki, w Taj dodaje się miejscowe kiszonki. Mają bardzo zróżnicowane smaki, poziom ostrości i zapachy (niektóre w naszym odczuciu podle śmierdzą...)

Pono najlepsze kasztany są na placu Pigalle ale i w Taj popularne są kasztany pieczone w węglu drzewnym...

Są też oczywiście i pierożki oraz kluski przypominające nieco nasze pyzy...

Zupa to podstawa - powód jest prosty - nic nie może się zmarnować. Na targach kupuje się ją zazwyczaj w plastikowym worku lub do spożycia na miejscu w jednorazowej miseczce...

U nas luty a tutaj świeżutkie truskaweczki na deser...

Jackfruit (chlebowiec) to nie to samo co durian - nie śmierdzi i w zależności od stopnia dojrzałości ma bardzo różne smaki...

I jeszcze patyczki, ale i krewetki pod lodem i pyzy...

Tajski omlet ma różne formy. Ten omlet nieco przypominał Małemu węgierskie langosze... Ale jaki wygląd...

Oczywiście jedzenie trzeba popić, nie koniecznie Changiem... Mamy więc wybór soczków od mango, przez kokos, po pomarańcze i mandarynki...

Są też i produkty, których, jak to się często zdarza w Taj, nie udało nam się zidentyfikować... Zapewne jest to coś związanego z morzem, bo wymaga stałego chłodzenia...

Oczywiście przy Świątyni musi też być możliwość zakupu kwiatów lotosu, nie w celach spożywczych, tylko na ofiarę... No, a wtedy zakup taki wiąże się z zakupem pałeczek zapachowych...
Niestety czas jest nieubłagany.... Mamy jeszcze co nieco w planach, więc musimy wracać do samochodu, który zaparkowany jest przy restauracji otoczonej parkiem i kwiatami...
I tutaj też wśród kwiatów pojawiają się słonie...
Kępy stroczyków przywiązuje się do drzewa sznurkiem, żyłką lub drutem i to im wystarcza...

No, ale pora jechać...
 Następny przystanek to Wielki Budda w budowie...
Wielki Budda to gigantyczny projekt. Na jednym z najwyższych wzniesień na wyspie powstaje marmurowy posąg. 


Bloki białego marmuru, po części darowane przez Króla obrabiane są na miejscu i wbudowywane w posąg...
Powstają z nich elementy, z których każdy może sobje kupić coś i w ten sposób zasponsorować budowę...
Zające decydują się na niewielką płytkę, na odwrocie której wpisują swoje życzenia - Koszt 100 THB - przyjemność ogromna...
Na tarasie poniżej posągu stoi oczywiście pomnik Króla...
Jest też odlany już dzwon...
oraz tajski gong, który przy odpowiednim pocieraniu wydaje głęboki dźwięk... Miejscowym wychodzi to bez większego wysiłku - Zające podejmują liczne próby "na sucho" i "na mokro", ale niestety bez większych rezultatów...


Przez tymczasową Świątynię, w której gromadzone są elementy na wyposażenie Świątyni udajemy się na górny taras, na którym stoi posąg...


Ten kot zapewne zna już na pamięć wszystkie modlitwy...

Po drodze mijamy kolejne posągi...

Jest wśród nich wcześniejszy Wielki Budda. Jest bez porównania mniejszy od obecnie tworzonego...



Jest też i nasz ulubiony Ganesh ze swoim sługą Szczurkiem


Wokół podstawy Wielkiego Posągu, który w środku mieści ogromną, jeszcze zupełnie niewykończoną salę, rozstawione są posągi Buddy, odpowiadające dniom tygodnia. Każdy ma swój posąg odpowiadający dacie urodzenia... I niesprawiedliwość - Dla dnia urodzin Małego Zająca są aż dwa posągi...

Oczywiście i tu musi być miejsce dla Króla i Królowej
Z góry roztacza się bardzo daleki widok, ale niestety robi się już coraz później i przy dość dużym zachmurzeniu widoczność nie jest zbyt dobra -  tak wygląda  Zatoka Chalong... tego dnia
Widać też Świątynię, w której niedawno byliśmy...
Na tarasie są też drzewka, na których wierni zawieszają dzwoneczki-intencje...
I jeszcze Wielki Budda w zbliżeniu profilowym... i biegniemy do samochodu, żeby zdążyć przed zachodem słońca na punkt widokowy...
Z parkingu widać toczące się pracę i wejście do Świątyni, która pomieści się wewnątrz posągu

Ostatnim punktem tego dnia jest Promthep Cape - punkt widokowy oferujący w dobry dzień wspaniałe zachody słońca. Dojeżdżamy niestety nieco zbyt późno. Biegiem z parkingu... i docieramy właściwie na gaszenie świeczek... Ale i tak tego dnia zachód nie był zbyt piękny...


Wprawdzie zatoka przy Rawai Beach wygląda całkiem...

zachód słońca był jakiś taki "rozmazany"...


Oczywiście obejrzeliśmy Świątynię Słoni... Tu także miejscowi złocą wybrane figury i palą światła...

Tutaj też znajduje się latarnia morska oraz Pomnik Ofiar Tsunami z niewielką wystawą poświęconą tej tragedii. No i oczywiście jest i pomnik Króla...


 Wracamy już po ciemaku do hotelu i idziemy na obiadek...
Dzisiaj w menu krewetki w tempurze z ostrym sosem...
wieprzowinka z warzywkami...
i kokosowa zupka... Pyszotka...
No i na ukoronowanie obiadu ryba pieczona z czosnkiem i kolendrą... Żyć nie umierać - tylko czemu przy okazji tyć???
Po kolacji krótki spacerek i wypoczynek, bo jutro w planie Similany...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz