sobota, 26 sierpnia 2017

Chiny - Shangri la - Baishui- Lijiang



Dzisiaj niestety opuszczamy przepiękne Shangri-la i udajemy się w dalszą podróż. Jeszcze przed wyjazdem uzgodniliśmy, że ten etap naszej wyprawy pokonamy wynajętą taksówką. Chcemy zatrzymać się w kilku miejscach i DZ wyliczył, że transportem publicznym raczej nie da się zrealizować planu.
Rano dostaję dyspensę, mogę sobie jeszcze poleżeć w łóżeczku, a DZ idzie załatwić taksówkę. Wprawdzie mieliśmy załatwiać taksówkę przez hotel, ale okazało się, że lepiej iść na dworzec autobusowy i tam szukać kogoś. Ci kierowcy przynajmniej mają jakieś foldery, a dodatkowo Duży Zając zrobił zdjęcie wybranej przez nas trasy i poszedł negocjować cenę.

Dałam sobie jakąś godzinkę na poranny relaks..... zrobienie paznokci, włosów i gorącą kąpiel. Jakież było moje zdziwienie ..... po około trzydziestu minutach wraca DZ i od progu  ..... japie no to Ty kobieto jeszcze masz mokre włosy........ Kierowca czeka ubieraj się migiem..... No to się ubrałam, spakowałam i wysuszyłam włosy..... , a trwało to wszystko jakieś 15 minut. Schodzimy na dół i okazuje się, że na parkingu nie ma samochodu. DZ wpadł we wściekłość, że tyle czasu się guzdrałam.... i kierowca zrezygnował... No cóż poszukamy innego. Po chwili okazuje się, że kierowca na nas czeka, ale inny bo koledzy się wymienili kursami. A numer polegał na tym, że nasz obecny kierowca miał licencję na przewóz turystów, a poprzedni tylko zezwolenie na jazdę po mieście. Nam w sumie obojętne jest z kim jedziemy. Kierowca słabo mówi po angielsku, ale jest przesympatyczny. Cały czas się zatrzymuje w interesujących widokowo miejscach...



Zatrzymujemy się  przy dolinie rododendronów. Piękne widoki.






 
Po drugiej stronie mijamy typowo tybetańskie gospodarstwa.





Takie widoki też się niestety pojawiają. Biedny Yak padł......


 Kolejne tybetańskie osady.




A tu już wioski położone u podnóża Tybetu.








Dojechaliśmy do tarasów Baishui. Niezwykłe piękne miejsce położone u podnóża Haba Snow Mountain o wysokości 5396 n.p.m. Podobno są to największe wapienne tarasy w Chinach. Niestety mamy pecha i zaczyna padać deszcz. Nie poddajemy się i idziemy. Niestety musimy iść trochę pod górkę. Od podstawy do górnego tarasu jest niby tylko 140 metrów, ale w linii prostej, a my idziemy krętą ścieżką i to po błotku... ( dla leniwych są koniki) ..... Bilet wstępu na tarasy kosztuje 30 juanów. kierowca idzie z nami i cały czas ma baczenie żeby nic złego nam się nie stało. Po dojściu do najładniejszych tarasów jesteśmy bardzo zadowoleni. He, he Pamukkale to pomyłka, tu jest pięknie, a jak by było fantastycznie gdyby nie padał deszcz....




























Jak na ten moment miejsce jest jeszcze dość dzikie, ale na dole rozpoczęła się budowa całego kompleksu turystycznego, który ma udostępnić to miejsce szerszej grupie odwiedzających... Projekt wygląda tak...

Biedne koniki musiały dowozić materiał na przebudowę drogi dla odwiedzających...

Drzwi do typowych tybetańskich zagród są bogato zdobione i kolorowe...



Kolejne odwiedzane przez nas dzisiaj miejsce to Wąwóz Skaczącego Tygrysa. Nazwa miejsca wzięła się od legendy o tygrysie, który uciekając przed myśliwymi przeskoczył z jednego brzegu wąwozu na drugi. Był to niesamowity wyczyn, bo rzeka Jangcy w tym miejscu jest niesamowicie wartka, a skały wąwozu mają około 2500 metrów wysokości. Miejsce jest przepiękne i warto je odwiedzić. Zanim dojedziemy na platformę widokową zatrzymujemy się w kilku ciekawych miejscach i podziwiamy piękno natury.





Jadąc przez lasy mijamy piękne tym razem białe rododendrony...








  Droga robi się coraz bardziej kręta i wąska. Różnice wysokości już są bardzo duże. Niby do pokonania mamy jakieś 50 km, ale jedziemy bardzo długo. Dobrze, że za oknem takie piękne widoki mamy.








 Ten pojazd i pan kierowca spisywali się świetnie. I tu ciekawa historia z Panem Kierowcą. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Shangri-la, na desce rozdzielczej dumnie błyszczał obrazek Jego Wysokości Dalajlamy - symbolu walki Tybetańczyków o niepodległość. Za tarasami wodnymi obrazek nagle zniknął... To symbol tego, jak Tybetańczycy boją się władzy... Kiedy porozmawialiśmy, że dla nas Dalajlama jest OK, że doceniamy jego mądrość, Pan Kierowca rozpromienił się i chyba jeszcze bardziej nas polubił. Ale obrazek i tak schował...

Przy jednej z mijanych wiosek Pan Kierowca się nam zmęczył i zatrzymaliśmy się, aby nabyć... puszkę mrożonej Nescafe... A Duży podziwiał lokalne makarony...





  Jesteśmy przy wąwozie. Do platformy widokowej mamy jeszcze kawałek. Widoki wspaniałe, a najpiękniejsze jeszcze przed nami.







 Kupujemy bilety za 65 juanów i podziwiamy widok z góry. Niestety przed nami spacer po platformie w dół, a potem powrót w górę. Trochę się umęczyliśmy w tym upale, ale warto było.




































Om Mani Padme Hum tybetańska mantra.


 
Robi się dosyć późno, a my jeszcze musimy dojechać kawałek żeby zobaczyć słynne Pierwsze Zakole Rzeki Jangcy. Kierowca bardzo stara się zdążyć przed godziną 18.00, ale tutaj nie pojedzie się szybciej...







 Dojeżdżamy na miejsce jest pięć po 18..... na nic zdają się nasze prośby o wpuszczenie nas. Kasjerka była straszną służbistką i stwierdziła, że nie ma mowy. Jak chcemy zobaczyć to z góry jest widok. Niestety wszystko jest pogrodzone i nie ma możliwości zobaczenia zakola. Decyduję się przeskoczyć przez dosyć wysoki płot i cyknąć parę fotek. W sumie to dobrze, że schodziliśmy na dół nad rzekę. Widok mało ciekawy, a wody w tym miejscu jak na lekarstwo.













  Do Lijiang docieramy wieczorem. Mamy pewne problemy ze znalezieniem hotelu. Można powiedzieć, że praktycznie zjechaliśmy prawie całe miasto zanim znaleźliśmy nasze lokum. W Chinach angielska nazwa hotelu umieszczona na stronie internetowej nie do końca musi się pokrywać z nazwą umieszczoną na budynku o czym już parę razy się przekonaliśmy. W tym przypadku nazwa hotelu była zupełnie inna. Na szczęście mieliśmy numer telefonu do hotelu i po kilku nieudanych próbach kontaktu udało się. Tyle, że żeby doprowadzić naszego kierowcę do hotelu, na główną ulicę musiał wyjść hotelowy boj... Błądzenie wyszło nam na dobre bo zobaczyliśmy gdzie jest i jak wygląda Stare Miasto. Musimy jutro pójść rano, ale też koniecznie wieczorem bo wygląda bardzo ciekawie. 





 Wychodzimy na kolację i przezornie zabieramy ze sobą wizytówkę hotelu, na której po jednej stronie wydrukowana jest nazwa i adres hotelu po angielsku, a na drugiej stronie po Chińsku . Ba podobno na wizytówce jest też napisane "krzaczkami" proszę mnie zawieźć do tego hotelu.

Jest już dosyć późno i restauracje w okolicy są pozamykane. Znajdujemy jedną, nie bardzo wiemy co zamawiamy, ale było dobre.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz