Dzisiaj mamy dzień pełen atrakcji. Najpierw jedziemy zobaczyć stolicę Goa , potem będzie parada karnawałowa , kolacja z okazji Walentynek i niespodzianka w hotelu .
Rano, po śniadanku, idziemy poszukać autobus jadący do Panaji. Stajemy na przystanku i wypatrujemy autobusu z napisem Panaji, machamy łapką , kierowca się zatrzymuje, dla pewności pyta gdzie chcemy jechać i zaprasza nas do środka, a tu „przechwytuje” nas bileter. Bileciki zakupione to siadamy i w drogę. Na szczęście do pokonania mamy tylko 13 km. Jazda lokalnym autobusem raczej nie należy do przyjemności . Muza rozkręcona na maksa , diabelsko głośno warczy silnik , o klimie można tylko pomarzyć, na każdym wyboju człowiek podskakuje do góry, a zapachy to już temat rzeka………………….. jaka byłam szczęśliwa jak dojechałam na miejsce . Nie wyobrażam sobie podróżowania tym środkiem lokomocji przez pół stanu i dalej. Masakra .
Panaji początkowo niewielka osada , prawa miejskie nadano w XIX, kiedy to Portugalczycy postanowili przenieść tu stolicę z Old Goa. Miasto w większości posiada zabudowę w stylu łacińskim; piękne kolorowe domki, ogrody, ulice poobsadzane drzewami. Na próżno w nim szukać prawdziwych Indii, ale warto je odwiedzić.
Nasz spacer po mieście rozpoczęliśmy od dworca autobusowego, a potem było już coraz ładniej.
Pałac wicekróla
Stan Goa jest strefą bezcłową. Wszystko jest tu tańsze niż w innych częściach Indii. Alkohol również. Na bramie wjazdowej do hurtowni alkoholi znajdujemy taki bilbord . Pamiętajcie o zrobieniu zapasów
Plac kościelny też wygląda ładnie
Napisałam, że dzisiejszy dzień będzie pełen atrakcji .
Przyznam się, że specjalnie na 14 lutego wybraliśmy zwiedzanie stolicy. Jest to bowiem dzień rozpoczęcia karnawału, który potrwa cztery dni. Oj będzie się działo, parady, zabawy i tańce . Zanim pójdziemy na paradę kilka fotek z miejsc przygotowanych do nieustającej imprezy oj co tam się będzie działo
Dekoracje w parku miejskim
Dekoracje na ulicach
Dzisiaj bulwar Campal, mieszczący się nad rzeką Mandavi zamienia się coś na podobę Copacabany . Są trybuny, po obu stronach ulicy stoją tłumy ludzi i obserwują barwną paradę karnawałową
, którą otwiera król Momo wraz ze swoim dworem *yahoo*.
Uprzedzam, że dostanie się na paradę nie jest proste , trzeba uzbroić się w ogromną cierpliwość i przedzierać przez rozbawiony tłum.
Jest król jest moc
Karnawał trwa, ale my musimy wracać do Calangute. Zamówiliśmy na dzisiaj kolację w naszym ukochanym shacku , a potem jeszcze jakieś niespodzianki czekają na nas w hotelu . Jeszcze fotka ze stolicy i powrót autobusem .
Jazda lokalnym autobusem to niesamowity folklor. Muza rozkręcona na maksa, bileter co chwilę krzyczy do kierowcy żeby się zatrzymał, bo nowych chętnych do jazdy, upycha ludzi jak sardynki w puszce. Przy śmierdzącym porcie kierowca robi długi przystanek, ale nie pozwala nikomu wysiąść, my na szczęście siedzimy, więc nie dostajemy jakimiś podawanymi nad głowami pasażerów siatami, kartonami i na wybojach nikt na nas się nie przewraca, ale i tak ani miło, ani lekko nie jest. Upał, kurz, muza i rozkrzyczany tłum lokalsów powodują, że modlę się żeby już być na miejscu. Jak zobaczyłam Calangute to byłam najszczęśliwszym człowiekiem na globie.
Jazda nas zmęczyła więc wracamy do hotelu,szybka kąpiel, zmiana odzienia i idziemy na zarezerwowaną kolację z zachodem słońca w bonusie .
Tym razem jest mocno krewetkowo. Zamówiliśmy shrimps noodle i shrimps butter Garlic.
Po super kolacji wracamy do hotelu, a tam taka niespodzianka . Kurczę, jak fantastycznie było siedzieć w kusej sukienusi na balkonie w lutym, popijać szampana i podziwiać pokaz tańców
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz