piątek, 4 grudnia 2020

Przelot i odpoczynek

Jest 13 lutego 2008. W Polsce jak na zimę całkiem ciepło = w najcieplejszym momencie dnia w Warszawie 3.5 stopnia... Ale takie "ciepło" Zajęcy nie satysfakcjonuje. Po prawdziwe ciepło ruszają do Azji a naszym krajem docelowym jest Sri Lanka... Lot charter więc zbyt wiele nie oczekujemy - stąd w torbie zapas jedzenia i picia na drogę...


Lecimy na południe, więc pod nami ośnieżone Karpaty Wschodnie...





Po kolejnych godzinach lotu pojawia się pod nami woda i wysepki...


No i wreszcie piaski pustyni...


Samolot obniża coraz bardziej wysokość...





... i lądujemy na lotnisku w Emiracie Sharjah. Nasze lądowanie ma charakter techniczny. Pokład opuszczają pasażerowie udający się na wypoczynek w Emiratach natomiast lecący na Sri Lankę mogą jedynie popatrzeć przez okienka podczas gdy samolot nabiera zapas paliwa na dalszy lot.



Sharjah jest wprawdzie lotniskiem międzynarodowym, ale ruch pasażerski nie jest tu zbyt duży. Na płycie widzimy za to sporo samolotów transportowych...


Duże zainteresowanie wzbudzał jeden z największych samolotów transportowych świata - AN-24-100.


Paliwo zatankowane, stan pasażerów sprawdzony - można ruszać w dalszą drogę... Kierunek startu sprawia, że przelatujemy dość nisko nad częścią Dubaju. Widok z okna świetny, ale niestety tylko na część miasta...




Biorąc pod uwagę różnicę czasu wkrótce za oknami zachód słońca, więc czas na odpoczynek, chociaż czasami spojrzenie za okno pozwala dostrzec jakieś rozświetlone miasto...


Na Bandaranaike International Airport lądujemy w środku nocy. Upał zwala z nóg... Jest dobrze. Jeszcze tylko niecała godzina podróży autokarem i zatrzymujemy się przed naszym hotelem Pegasus Reef nad brzegiem morza na przedmieściu Colombo - Wattala. Szybki przydział pokoi i do śniadania kilka godzin na odpoczynek...




Po kilku godzinach snu i zmianie strojów na zdecydowanie bardziej odpowiednie do miejscowej temperatury, czas na pierwsze wakacyjne śniadanie. Świeżutkie pieczywo, jajecznica, kiełbaska, oczywiście poranna kawa i soczki. Dla nas nowość to sok z papai... Smakowy...


Hotel położony jest w parku wśród drzew plumerii, inaczej frangipani, palm również kokosowych, i bogatej tropikalnej roślinności. No to idziemy na spacer...




Przyhotelowy park to nie tylko rośliny. Po trawnikach co i raz przebiegają różne zwierzaki... Wiewiórki ale jakieś inne, nie rude tylko szare i pasiaste...



Pokazują się też warany, ale rozmiarem daleko im do tych z Komodo... Natomiast zaczepiać tych także nie należy...



Orzechy kokosowe dojrzewają do zbioru i należy zachować ostrożność bo gdyby taki orzeszek spadł komuś na głowę to mogłoby się to skończyć tragicznie...




Są też i inne ciekawe owoce, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy i nie mamy pojęcia co to jest...





Przez park można przejść na dość szeroką piaszczystą plażę... Ale tu uwaga - podczas naszego pobytu trwała jeszcze wojna między Syngalezami a Tamilami. Wprawdzie działania Tamilskich Tygrysów nie były z zasady ukierunkowane na turystów, ale władze bardzo się tego obawiały. Proszono nas, by ograniczyć plażową aktywność, żeby nie denerwować strzegących plaży żołnierzy (wyposażonych w broń ostrą). No więc ograniczyliśmy się do jedynie krótkiego spaceru podczas którego spotkaliśmy kilku wojskowych. Każdy z nich chętnie machał do nas i uśmiechał się... ale... zawsze jest jakieś ale...






Widać, że plaża zbyt intensywnie użytkowana nie jest, bo coraz śmielej zapuszczają się na nią kwitnące pnącza...




Wracamy do hotelu i oglądamy jego dekoracje - według personelu to oryginały pochodzące z czasów i miejsc historycznych. Trochę w to wątpię, ale pooglądać warto. Będzie wiadomo czego oczekiwać dalej. Symbolika niektórych artefaktów może być dla Europejczyka mocno zaskakująca...











Sri Lanka słynie z kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Na każdym kroku spotykaliśmy sklepy z kamieniami i miejscową biżuterią oraz pracownie, w których kamienie te były szlifowane i oprawiane. Nasz hotel też posiadał swój całkiem nieźle zaopatrzony sklep jubilerski...



Większość powierzchni wyspy pokrywają osadowe skały z okresu prekambryjskiego. Dwa główne obszary na których wydobywane są kolorowe kamienie szlachetne i półszlachetne to pola Ratnapura i Elahera. Część wydobycia odbywa się legalnie, część nielegalnie. Wydobycie prowadzone jest głównie w bardzo niebezpiecznych dla życia kopalniach. Niestety nadzieja na wielki zysk odsuwa na bok strach o własne życie i zdrowie. Najbardziej znane są lankijskie szafiry oraz rubiny, ale gama wydobywanych kamieni jest bardzo szeroka - od akwamarynu i "kocich oczu" przez aleksandryt, granaty, topazy i ametysty po "kamienie księżycowe". Popularny jest zakup nieoprawionych kamieni i zlecanie ich oprawienia lokalnym warsztatom według własnego wzoru, a także wywóz kamieni za zagranicę... Nie do końca "legalne" kamienie można nabyć nawet na plaży.


Około południa pada hasło - Czy ktoś chce się wybrać na popołudniowy rejs po Kanale Hamiltona? Takich propozycji Zającom dwa razy powtarzać nie trzeba. Idziemy więc w kilka osób nad kanał, po drodze mijając przydomowe ogródki gdzie napotykamy bliskie dojrzałości bananowce oraz liczne storczyki i lotosy...









Historia kanału zwanego Kanałem Hamiltona albo też Kanałem Holenderskim jest bardzo długa i mocno skomplikowana. Całkowita długość kanału od Puttalam do Colombo to około 130 km jednakże żeglowny podczas naszej wizyty był jedynie odcinek około 14.5 km między Negombo, a Colombo. W zależności od źródła informacji nazwą Kanał Hamiltona określa się albo całość drogi wodnej - ale tu raczej odpowiednią jest nazwa Kanał Holenderski, albo też odcinek od południowego krańca Zalewu Negombo w miejscowości Pamunugama do ujścia rzeki Kelani Ganga w Hekitta i wtedy jego faktyczna długość to 14.5 km. I taki podział nazewnictwa jest uzasadniony i historycznie i geograficznie...  


Można zastanawiać się jaki był cel budowania kanału biegnącego praktycznie równolegle do linii brzegowej zaledwie kilkaset, a w niektórych miejscach kilkadziesiąt metrów od brzegu morza. I tu trzeba sięgnąć do geografii i historii. Otóż kanał przebiega przez podmokłe tereny Muthurajawela Marshes - ogromnego obszaru nadbrzeżnych torfowisk o powierzchni 3,068 ha. Na skutek morskich pływów teren ten często zalewany był słoną wodą morską powodując zasolenie i zmniejszając produktywność opraw. Tak więc już w czasach historycznych powstawała tam sieć kanałów melioracyjnych, która miała ułatwiać spływ zasolonych wód do morza. Już w VIII w. perski geograf Abu Zayd Ahmed ibn Sahl Balkhi opisywał sieć kanałów między Negombo, a ujściem rzeki Kelani...


W XV w. król Kotte, Veera Parakramabahu VIII zlecił budowę sieci kanałów łączących rozrzucone między Negombo a Colombo wioski dla ułatwienia transportu cennych produktów lokalnego rolnictwa - owoców palmy areka, goździków, kardamonu, pieprzu i cynamonu do głównego portu królestwa w Negombo. 


Porastająca brzegi kanału roślinność daje schronienie licznym gatunkom ptactwa i zwierząt lądowych..


Wracając do historii... Gdy Portugalczycy opanowali tę część Cejlonu, jako swoją kolonię w XVII w., zbudowali kanał z  Hendala do Pamunugama. Następnie XVIII w. pojawili się Holendrzy, którzy centrum swojej władzy umiejscowili w Colombo. Oceniając potencjał gospodarczy podbitego obszaru uznali, że mokradła będą doskonałym miejscem dla uprawy ryżu. Szybko przekonali się, że pola ryżowe są zalewane słoną wodą więc doświadczeni w gospodarowaniu na terenach polderowych przystąpili do budowy sieci kanałów, jazów, zastawek i przepustów z nadzieją, że uda się zapobiec zasalaniu gruntów na terenie mokradeł Muthurajawela. Stworzony przez Holendrów system kanałów nazywa się Kanałem Holenderskim. 


Holendrzy nie zachowali zbyt długo kontroli nad Cejlonem bo już w roku 1796 wyspę przejęli Brytyjczycy. I to oni w 1802 r przystąpili do budowy nowego kanału łączącego Negombo i Colombo równolegle do kanału holenderskiego po jego zachodniej stronie. Budowa trwała do 1804 r. Nadzorował ją George Atkinson - Geodeta Generalny Cejlonu, a prace od jego śmierci w 1803 r wspierał Gavin Hamilton - Rządowy Agent Skarbu i Handlu. 



Życie pokazało, że kolejne projekty nie tylko nie poprawiały stanu mokradeł Muthurajawela i możliwości ich rolniczego wykorzystania, ale każdy kolejny z nich zwiększał możliwości przenikania słonych wód pływowych do systemu i ich rozprowadzanie po całym terenie. Dzięki kanałom słone wody napływają nie tylko od strony zalewu  Negombo Lagoon, ale tez od strony ujścia rzeki Kelani Ganga...



Obecnie ogromnymi kosztami, przy wsparciu Japońskiego Banku Współpracy Międzynarodowej władze Sri Lanki, od 2012 r prowadzą prace rekonstrukcyjne na Kanale Hamiltona, który służy głównie jako droga transportu lokalnych produktów, miejsce postoju łodzi okolicznych rybaków oraz atrakcja turystyczna...



Patrząc na zabudowania nad kanałem i na stan drogi biegnącej po jego obwałowaniu łatwo zdać sobie sprawę z tego jak biednym krajem jest uwikłana w wewnętrzną wojnę Sri Lanka i jak nędzne życie prowadzi większość jej mieszkańców...






Po drodze mijamy kilka plantacji palm, gdzie właśnie trwają kokosowe żniwa... Środki transportu jak widać nie zmieniły się tu od wieków...







Okoliczni rybacy właśnie wracaja z dziennych połowów...


Po raz pierwszy też widzimy rosnący na brzegu chlebowiec (jackfruit), zwany też drzewem bochenkowym. Przekonaliśmy się później, że owoce tego drzewa mogą służyć w kuchni do różnych celów. Dowiedzieliśmy się, że sałatka z niedojrzałych owoców smakuje jak kurczak (może z powodzeniem zastępować mięso). Okazuje się, że pokrojony na plastry i smażony owoc może zastępować steki. Z młodego jackfruita przyrządza się wegańskie kotlety, burgery i kanapki, a także stosuje się go jako "wypełniacz" do różnego rodzaju dań curry. Dojrzałe owoce chlebowca można spożywać na surowo, smażyć w głębokim oleju jak frytki, dodawać do deserów, robić z nich dżemy i przetwory. Przekonaliśmy się też, że bardzo dojrzały miąższ jackfruita daje się zmiksować na świetny sok wspaniale gaszący pragnienie w upalnym klimacie...  




Na Kanale Hamiltona zobaczyliśmy też po raz pierwszy skutki sławnego tsunami. Podwodne trzęsienie ziemi o magnitudzie 9,1 stopni w skali Richtera ok. 30 km pod dnem Oceanu Indyjskiego w pobliżu zachodniego wybrzeża północnej Sumatry 26 grudnia 2004 o godzinie 1:58:53 czasu warszawskiego wywołało falę tsunami, która spowodowała katastrofę w praktycznie całym basenie Oceanu Indyjskiego. Szkody na Sri Lance należały do najcięższych - 38 195 zabitych, 16 665 rannych, 23 000 zaginionych i 573 000 uchodźców. Na Kanale Hamiltona jeszcze cztery lata po tych zdarzeniach dziesiątki zatopionych łodzi pokazują skalę zniszczeń w tym rejonie... Na pytanie czemu nikt tych wraków nie wyciąga, nie naprawia nasz sternik odpowiada, że właściciele tych łodzi zginęli ale nikt nie ma odwagi niszczyć tego, co do nich należało, bo sprowadziłoby to klątwę na rodzinę... Jeszcze w kilku innych miejscach zobaczymy skutki tego tsunami... 


Nasz "kapitan" zauważył na brzegu dojrzałe mango i postanowił zorganizować nam poczęstunek...



Zatrzymujemy się na krótki spacer przy targu rybnym nad kanałem. Podczas gdy my idziemy na spacer obejrzeć oferowane na straganach ryby nasz kapitan nabył dla nas ananasy i przygotował nam deser na koniec rejsu... Warto było poświęcić kilka zielonych na tak miłe popołudnie...
 





W drodze do hotelu spotykamy relikt czasów brytyjskiej władzy na Cejlonie...


Przed zachodem słońca Zające udały się jeszcze na krótki spacer plażą...













Jutro ruszamy na objazd najciekawszych dostępnych podczas zbrojnego konfliktu miejsc na Sri Lance. A po dzisiejszym wstępie można założyć, że czekają nas wspaniałe dwa tygodnie poznawania nowej kultury i nowego świata...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz