poniedziałek, 8 maja 2023

Bariloche do Los Antiguos 1

Dzisiejszy dzień to kolejna długa podróż autobusem. Do przejechania mamy drobne 850 km i ma nam to zająć cały dzień, wygodnym autobusem. Od kilku miesięcy mamy wykupione bilety i w teczce wyjazdu wieziemy nasz voucher. Jeszcze wczoraj zamówiliśmy taksówkę na dworzec autobusowy, by spokojnie być na miejscu kilkanaście minut przed odjazdem autobusu. Na voucherze wyraźnie napisane FROM BUS STATION. Taksówka wiezie nas na dworzec autobusowy. A tam autobusu nie ma... 


Czekamy, pytamy, chodzimy po dworcu coraz bardziej nerwowo, a autobusu ani widu ani słychu. Wreszcie bardziej "kumata" młodziutka kasjerka mówi nam, że to nie tu, że ten autobus nie odjeżdża z dworca tylko z pod siedziby Club Andino Bariloche... Zostało 10 minut... Zdenerwowani biegiem lecimy do taksówki, na szczęście była jakaś wolna i błagamy kierowcę, żeby jechał szybko... Okazało się, że nie jest to tak daleko.
Jesteśmy na miejscu na dosłownie minutę przed planowym odjazdem. Panowie kierowcy spokojnie popalają przed busem, witają nas milutko, mówią, że czekali na nas i że pojedziemy za chwilę, bo jeszcze ktoś poszedł do pobliskiego sklepu kupić coś na drogę... Uff, para uszła i czapeczka opadła...... Ale było blisko wpadki.....


Zajmujemy swoje miejsca i możemy ruszać w drogę...


Z ciekawością i rozbawieniem czytamy dwie kartki z informacją dla pasażerów: pierwsza mówi, że należy powstrzymać się od mówienia o polityce, religii i piłce nożnej. Czyżby doświadczenie pokazywało, że te tematy mogą stać się zarzewiem gorących sporów? 


Druga kartka ma znaczenie wręcz symboliczne. Z tego połączenia autobusowego korzysta bardzo wielu turystów niskobudżetowych, z których dość liczną grupę można byłoby zakwalifikować do begpackerów, którzy nie często korzystają z rozkoszy posiadania na noclegu z łazienką czy też nie mają zbyt dużego bagażu, by często zmieniać skarpety. Tak więc uzasadniona wydaje się prośba: "Prosimy nie zdejmować butów." No cóż, my też miewamy z tym niemiłe doświadczenia, w autobusach, pociągach a nawet samolotach...


Z Bariloche wyruszamy trasą już nam znaną, bo jechaliśmy nią do Cerro Tronador. Widzimy ponownie ten szczyt z oddali...



Pogoda nas nie rozpieszcza, ale mimo mocnego zachmurzenia jednak po drodze coś tam widać...



Przez cały czas jedziemy dolinami Andów Patagońskich i widzimy, że w górach wysokich na wiosnę trzeba będzie jeszcze trochę poczekać...










Po niecałej godzinie jazdy mijamy Lago Guillelmo, ostatnie z jezior 'Argentyńskiej Szwajcarii. Nazwa tego jeziora jest hołdem złożonym Juanowi José Guillelmo, jednemu z pierwszych misjonarzy jezuickich, którzy w XVII wieku prowadzili misje wśród rdzennej ludności regionu – Pehuenches i Tehuelches, a prawdopodobnie także Mapuches. Jezioro o powierzchni 6.2 km2 położone jest na wysokości 830 m n.p.m. Jest często odwiedzane przez turystów wędrujących z Bariloche do El Bolson,  szczególnym powodzeniem cieszy się wśród wędkarzy pragnących wykazać się połowem ryb łososiowatych.





Śniadanie jedliśmy dziś wcześnie i w sporym pośpiechu, więc serwowana podczas jazdy kawa i wafelek to całkiem przyjemny przerywnik...




Przekraczamy Rio Villegas i zaraz dalej samotny budynek...


Terytorium przez które jedziemy jest miejscem dość pustym, co nie oznacza, że nie ma nad nim kontroli. Tu na przykład mijamy posterunek Żandarmerii Narodowej, Sekcji Puente Villegas. 


Po niecałych 60 km, na całkowitym odludziu, mijamy camping z polem namiotowym. Kilkaset metrów od tego miejsca jest trasa raftingowa. Miłośnik przyrody, ciszy i spokoju ma tu piękne miejsce o wypoczynku wśród gór i lasów...


Mijamy kolejne miejsce polecane miłośnikom gór - wodospad Cascada Virgen de la Merced. Przy wodospadzie znajduje się grota z figurą Matki Boskiej oraz Droga Krzyżowa. Jest też restauracja i schronisko. Gdy mijamy ten wodospad to znaczy, że do El Bolson zostało nam już tylko 20 km...


Oglądając widoki za oknem z jednej strony trochę żal, że nie mieliśmy jeszcze jednego dnia na przejechanie trasy Bariloche - El Bolson a z drugiej gdyby spotkała nas na trasie taka pogoda jak dziś to nie byłby to najpiękniejszy dzień w życiu... Jednak po ilości mijanych pól namiotowych i campingów z domkami - cabanas - widać, że szczególnie w sezonie letnim trasa ta musi być bardzo popularna...


A tak przy okazji to na słupku widać ile jeszcze kilometrów Ruta 40 zostało do jej końca na samym południu Argentyny...


Tak oto pokonaliśmy pierwszy odcinek trasy i zatrzymujemy się na postój na stacji benzynowej w El Bolson..



Po przeciwnej stronie drogi znajdowało się lotnisko, a za nim piękny widok na góry - gdyby nie te chmury...



El Bolsón jest niewielkim (zaledwie 20000 mieszkańców), ale niezmiernie rozrzuconym miastem w dolinie zwanej Nową Doliną - Valle Nuevo - u podnóża góry Piltriquitron.  Jeżeli chodzi o historię to niewiele wiadomo poza tym, że jakieś ludy pierwotne bywały to około 11500 lat temu, niestety niewiele po nich pozostało. Brak jest ciągłości historycznej do XIX w. kiedy to wiadomo, że mieszkali ty przedstawiciele ludów Mapuche i Tehuelche. Ci mieszkańcy zostali wymordowani albo wypędzeni podczas Wojny na Pustyni pod wodzą generała Roca w latach 1870-1880. Później pojawili się tu osadnicy pochodzący z Niemiec, Włoch, Syrii i Libanu. Za pierwszych uważa się małżeństworolników  przybyłe z Chile -  Lucasa Cárdenasa i Elcirę Estrada. Za faktyczną datę założenia El Bolsón przyjmuje się 28 stycznia 1926 r.


Przy stacji benzynowej znajduje się niewielka restauracja... 


El Bolson obecnie jest centrum turystycznym dla miłośników górskich wędrówek, wspinaczki, raftingu i wędkowania muchowego. W związku z tym profilem rozwinęły się to działalność rzemieślnicza, produkcja lokalnej żywności, głównie serów i wędzonego pstrąga, oraz miejscowej czekolady i lodów. Miejsce było popularne wśród hippisów w latach 70 ubiegłego wieku. Obecnie nadal przyjeżdżają tu turyści nastawieni na aktywny wypoczynek w warunkach niskobudżetowych. 


Pora jechać dalej. Przed nami jeszcze "tylko" 730 km...



Widoki nadal piękne niestety ograniczone przez chmury. Dojeżdżamy do El Hoyo...




Kolejne zdjęcia pokazują jak Ruta 40, a raczej jej administrator nie rozpieszcza użytkowników tego głównego szlaku komunikacji północ - południe. Można też zrozumieć dlaczego w określeniu wojny o podbój Patagonii pojawia się pojęcie wojny na pustyni... Bo tak po prawdzie to właściwie jest to pustynia...




Wprawdzie czasami teren wydaje się być bardziej przyjazny, nieco bardziej zielony, to jest to jednak tylko złudzenie. Jest wiosna i w pobliżu jest niewielki zbiornik wodny, więc pojawiło się nieco zieleni natomiast za kilka tygodni, gdy zrobi się cieplej i o opadach będzie można jedynie pomarzyć, cała ta zieleń zmieni się w brąz. I tylko od czasu do czasu zawalczy tu o przeżycie jakieś stado guanako


Kilometry lecą, widoki piękne, pogoda nadal taka sobie - dobrze tylko, że nie pada deszcz...



Cały czas widzimy zmieniającą się panoramę kolejnych szczytów Andów Patagońskich...





Zwracamy uwagę na płoty wzdłuż drogi. Ziemia jakby niczyja, żadnych zabudowań czy gospodarstw, puste przestrzenie a jednak wzdłuż całej drogi rozciągnięty jest płot z drutu. Po co to komu? W Patagonii nikt nie trzyma zwierząt gospodarskich w zagrodach. Krowy, owce, kozy, konie wędrują sobie gdzie chcą. Poza tym są jeszcze lamy i guanako wędrujące tam, gdzie lepsze pastwisko. Tak więc płot ma zabezpieczać kierowców przed spotkaniami ze zwierzętami. O ile w przypadku zwierząt hodowlanych ma to sens, o tyle w przypadku lam i guanako jest to jedynie iluzja gdyż w wielu miejscach widzieliśmy jak swobodnie przeskakiwały przez te ogrodzenia...





Czasami jednak w tym pustkowiu pojawia się kawałek ternu, który wygląda na uprawiane pola, ale co się tu uprawia nie odgadłem...


Swoją drogą jesteśmy pełni podziwu dla kierowców, którzy podróżują tą trasą co drugi dzień - raz w jedną, raz w drugą stronę. Kilometrami droga jest całkowicie prosta i dla kogoś, kto ogląda ją któryś raz z kolei jazda nią musi być cholernie nudna... Jedynym utrudnieniem jest jakość nawierzchni...






W środku nigdzie dojeżdżamy do miejscowości, w której domki wydają się jak "robione przez kalkę"... Dojechaliśmy do osady Gobernador Costa w prowincji Chubut... Oznacza to, że przejechaliśmy już blisko 450 km czyli połowa drogi za nami...



Gobernador Costa jest miasteczkiem założonym dokładnie 28 lutego 1925 roku u  podnóża wzgórza Teta. Wcześniej, bo w 1904 r. jednym z pierwszych osadników w tym miejscu był Szwed Oscar Lundqwist, który prowadził w tym miejscu do 1914 r. magazyn handlowy i dom handlowy „La Casa Blanca” zaopatrując okolicznych hodowców owiec. Zanim powstało tu miasteczko istniały tu także komisariat policji, urząd pocztowy oraz kancelaria sędziego pokoju. 
Obecnie miasteczko liczy sobie aż około 1000 domów i 2,500 mieszkańców. Zajmują się oni głównie hodowlą owiec, kóz i koni, usługami dla hodowców , rzemiosłem i usługami dla przemieszczających się po Ruta 40 podróżnych.


Nie zauważyliśmy tu nic, co mogłoby nas zaciekawić poza takim tortem w bufecie na stacji benzynowej, gdzie na odpoczynek zatrzymali się nasi kierowcy...


Jednak odpoczynek nie trwał długo a do przejechania zostało jeszcze kolejne 400+ kilometrów, więc ruszamy dalej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz