środa, 1 kwietnia 2020

Do Luang Prabang i Ceremonia Jałmużny

Laos to miejsce niedocenione i  przez wielu przedstawiane w krzywym zwierciadle. Przed wyjazdem naczytaliśmy się, że nie warto, że tam nic nie ma, żeby ograniczyć pobyt do minimum.... My mamy zupełnie inne zdanie o tym kraju i bardzo żałujemy, że nie mieliśmy więcej czasu bo jeszcze kilka dni by nam się przydało....
Do Laosu jedziemy autobusem z Chiang Rai. Okazało się, że uruchomiono bezpośrednie połączenie Chiang Mai- Luang Prabang. Autobus jeździ raz w tygodniu i mamy to szczęście, że jedzie właśnie w dniu, w którym my mamy zaplanowaną podróż...


Droga do granicy prowadzi głównie przez wioski. Odległość do granicy to jakieś 110 km, a widoki za oknem przez cały czas bardzo podobne..





Po drodze mamy oczywiście dłuższy postój w Chiang Kong, ostatniej miejscowości przed granicą.


Docieramy do granicy z Laosem. Musimy wysiąść z autobusu i przejść kontrolę, po czym poczekać aż zostanie odprawiony nasz autobus, który mostem przez Mekong zawiezie nas do punktu kontrolnego w Laosie. Odprawa przechodzi dosyć sprawnie..... 







Kontrola graniczna w Laosie w Huay Xai tu zaczynają się małe schody...... Pomijam fakt jak długo wszystko tu trwa, procedury, procedury i jeszcze raz procedury ale pogranicznicy bardzo mili i sympatyczni więc jakoś humory nam się nie psują. Nawet w momencie gdy zorientowaliśmy się, że kantor jest zamknięty i nie wymienimy pieniędzy...... Na szczęście za wizę można było zapłacić w dolarach lub w bathach. Przelicznik w bath był złodziejski więc płacimy w dolarach.... Oczywiście o zapłacie kartą nie było mowy.... 




Wizy są możemy jechać dalej. Autobus zajeżdża na terminal w Bokeo. To miejsce gdzie normalnie powinno się przesiąść na autobus, który jedzie dalej. Mamy szczęście, że udało nam się załapać na  bezpośredni kurs Chiang Rai - Luang Prabang. Jesteśmy parę minut po 16.00 autobus dalekobieżny odjechał o 16.00...... Kolejnego nie będzie... Przy terminalu wybudowano hostel więc sytuacja, że podróżni nie "załapują" się na przesiadkę musi być dosyć powszechna..........

Przed nami ponad 500 km jazdy. To jakieś 12 godzin, w tym w większości czasu po ciemku....... Zanim słońce zaszło udało się nam zobaczyć trochę nieturystycznego Laosu.






W środku nocy zatrzymujemy się na jedzenie. Niestety nie wymieniliśmy pieniędzy, a dolarów nikt nie przyjmuje musimy zapłacić bathami, kurs mega złodziejski..... Na szczęście jedzenie smaczne.




Droga do Luang Prabang w czasie kiedy my nią jechaliśmy była niesamowicie niebezpieczna, szczególnie w nocy. Nie dość, że wąska i kręta to jeszcze z mega dziurami i bez utwardzonego pobocza. Spora część drogi była w budowie lub przebudowie. Pozostawione na drodze maszyny, usypane w kopce materiały do budowy. Nic nie zabezpieczone, słabo oznakowane, o oświetleniu nie wspomnę ...... Ja spałam, DZ obserwował drogę i był lekko przerażony...... Na szczęście dotarliśmy do celu....
Terminal w Luang Prabang jest jak to w Azji oddalony od centrum. Przyjechaliśmy około czwartej nad ranem. Na szczęście były tuk tuki i mogliśmy dojechać do hotelu. Przyznam szczerze, że miałam cichą nadzieję na pokój... Tak wiem jesteśmy dużo za wcześnie......
Dojeżdżamy na miejsce, a tam ciemno, brama zamknięta, wejście boczne zamknięte, dzwonka nie ma, kołatki też nie...... Nie uśmiecha się nam czekanie do świtu na ulicy...... Zaczynam dobijać się do bramy i po kilku minutach budzi się stróż.... Wpuścił nas do środka..... pokoju nie ma bo wszystkie domki są zajęte, ale możemy poczekać w altanie..... Szybko decydujemy się, że zostawiamy walizki i idziemy na ceremonię, a potem to zobaczymy co dalej.....

Idziemy w kierunku Sisavangvong Road. To właśnie na tej ulicy codziennie o 5.30 rano odbywa się Ceremonia Wręczenia Jałmużny. Zwyczaj ten w Laosie przetrwał od XIV wieku. Przed świtem mnisi wychodzili ze świątyń, szli w procesji na główną ulicę miasta, gdzie czekali na nich wierni z przygotowanymi darami. Głównie był to ryż, czasem jakieś warzywa. Ceremonia Jałmużny była obwarowana wieloma nakazami i zakazami. Wierni jeszcze przed przyjściem mnichów klęczeli na ulicy, przed sobą trzymali dary, nie wolno im było dotknąć mnicha ani się do niego odezwać. Musieli też być skromnie odziani i w żaden sposób nie ściągać na siebie uwagi mnichów..... Tak było kiedyś, a jak jest teraz............?

Obecnie Ceremonia Jałmużny niewiele ma wspólnego z dawną religijną tradycją i w dużej mierze jest to wina turystów i wszechobecnej komercji.......
Na Sisavangvong road rozstawione są plastikowe krzesełka dla turystów, rozkładane są maty. Niektóre "udogodnienia" przygotowane są przez biura podróży inne przez lokalsów, którzy za niewielką opłatą wynajmują turystom miejsca. O powadze i ciszy nie ma mowy..... Dziesiątki przywiezionych autokarami grup Chińczyków i Francuzów przekrzykuje się wzajemnie...... Biegają po okolicznych straganach żeby kupić "dary" dla mnichów.... W momencie pojawienia się kolumny mnichów, turyści szaleją, biegają w koło pstrykając fotki. Potrafią obiektyw aparatu niemalże przytknąć mnichowi do twarzy. Na zakaz robienia zdjęć z fleszem prawie nikt nie zwraca uwagi. Do mis ofiarnych wrzucają batony, cukierki, jakieś zawiniątka z jedzeniem..... Ogólnie wygląda to żenująco....Jedyny pożytek z całej tej cepeliady to to, że dzieciaki z biednych rodzin załapują się na smakołyki, które mnisi chętnie im oddają.....Chociaż czy jest do pożytek? Od małego uczy się dzieciaki żebraniny, a nie poszanowania nauki i pracy......
Im dalej odchodzi się od centrum tym bardziej znika cała cepeliada..... tu już jest mało turystów, a wierni starają się dochować rytuału, chociaż i tu ciężko o atmosferę jaka musiała panować przed najazdem turystów..... Moje podsumowanie ceremonii było jedno... gdybym musiała obudzić się przed piątą i pójść specjalnie to bym się wściekła. W naszej sytuacji i tak musieliśmy czekać na hotel więc nie było złości. Zabiliśmy czas........

Tak wygląda ceremonia w części turystycznej...




Tu już turystów mniej i większa powaga....















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz