środa, 20 czerwca 2018

Lao Cai -Sapa




Przed godziną szóstą rano budzi nas załoga pociągu. Za oknem piękna pogoda, niesamowite widoki, mamy jakieś 40 min na rozbudzenie się, umycie i dotarcie do celu czyli Lao Cai...... Załoga pociągu proponuje kawę, herbatę, śniadanie. Zamawiamy tylko kawę bo na śniadanie jest trochę wcześnie.
Przed stacją końcową w pociągu rozlega się głos informujący po wietnamsku, francusku i angielsku, że docieramy do stacji końcowej i jakie są możliwości dalszego transportu. My autobus do Sapa mamy zamówiony przez hotel (koszt 3$ od osoby), więc specjalnie nie słuchamy ogłoszeń, raczej podziwiamy widoki i trzymamy kciuki za pogodny dzień......
Przed dworcem kolejowym czekają już autobusy i przedstawiciele biur z nazwiskami klientów wypisanymi na kartkach. Usadawiamy się w naszym autobusie i ruszamy w kierunku Sapa. Odcinek 35 km pokonujemy w około 1,5 godziny....... Ani przez chwilę nie zmrużamy oka bo widoki są niesamowite, już nie możemy się doczekać trekingów po polach ryżowych.......
Autobus podwozi nas pod hotel, niestety nasz apartament nie jest jeszcze gotowy. Proponują nam spacer po mieście i powrót za jakieś 3 godziny..... My mamy inny plan, jesteśmy o 8.30 umówieni z naszym przewodnikiem na pierwsze zwiedzanie okolicy.....
Zamawiamy w hotelu śniadanie, po chwili przychodzi nasz przewodnik Su. Ustalamy szczegóły dzisiejszej wyprawy. Czeka nas długi spacer przez dolinę Muong Hoa do wioski Y Linh Ho zamieszkiwanej przez Czarnych Hmongów. Następnie przez pola udamy się do wiosek Lao Chai, Ta Van skąd samochód zawiezie nas do hotelu w Sapa......... Plan ambitny, poziom adrenaliny wysoki, ruszamy w drogę......
Na początku idziemy po płaskiej i betonowej drodze... największym problemem są samochody i skuterki, które jadą w obie strony, a droga wąska .... Później schodzimy z betonowej drogi na gliniastą.... i zaczyna się problem...
Przez ostatnie dwa tygodnie lało. Dzisiaj jest pierwszy dzień ładnej pogody, ale ziemia nie zdążyła wyschnąć. Ślizgamy się jak na lodowisku, ale idziemy  i podziwiamy widoki. Su trochę nieskładnym angielskim opowiada nam o życiu we wioskach.... Nie jest tym ludziom łatwo, oj nie........ , ale nam też nie jest łatwo iść po tych śliskich gliniastych dróżkach pod górę i w dół. Czasem musimy pokonać jakiś strumyk.... czyli coś co powstało w wyniku długich opadów...., czasem przejść po mostku, bo woda po kolana. Mostek, to zwykły konar przerzucony na drugą stronę. Na moje stopy szerokość konara ok.... na stopy DZ to już problem.... DZ zaliczył spotkania z glebą zaledwie trzykrotnie... Mijamy grupki turystów, podobnie jak my, zmagających się z błotem i wodą.... czasem się śmiejemy, czasem klniemy, ale idziemy i podziwiamy widoki....

Na tylu tarasach ryżowych na świecie już byliśmy, ale takich fantastycznych jeszcze nie widzieliśmy....nawet chmury i mgła w oddali nam nie przeszkadzały....






Na chwilę wychodzimy na mokrą, błotnistą, szeroką drogę..... mamy nadzieję, że tak już będziemy szli dalej.... Nic podobnego, zaraz skręcimy na dróżki pomiędzy tarasami prowadzące z Lao Chai do Ta Van.


Widoki wspaniałe, droga bardzo ciężka. Co jakiś czas mijamy turystów, którzy mieli już przyjemność "zażycia" kąpieli błotnej..... to, że są brudni i mokrzy to mały pikuś, gorzej, że niektórzy "wykąpali" swój sprzęt fotograficzny... Biedakom pozostaje tylko zapamiętanie widoków i po dotarciu do Sapa znalezienie dobrego serwisu fotograficznego...... 





Na większości tarasów jeszcze nie ma ryżu. Okazuje się, że nasadzenia pól dopiero się rozpoczynają.










Chwilami patrzymy w górę i mamy stracha czy za chwilę nie zacznie lać.... Teoretycznie mamy ze sobą płaszczyki i parasolki, ale co to za przyjemność zwiedzać w deszczu no i jeżeli zrobi się jeszcze bardziej ślisko to chyba się w tej glinie potopimy.....













Zatrzymujemy się na dłuższy odpoczynek na punkcie widokowym. Jest to praktycznie pierwsze miejsce, w którym możemy kupić coś do picia i jedzenia. Jeść nam się nie chce zupełnie za to pić ...... bardzo bo jednak sama woda, która dość szybko nabrała temperatury nie do końca nas satysfakcjonuje.





Ruszamy w dalszą drogę. Słoneczko przypieka coraz mocniej, mgła opada...... pod nogami jakby mniej ślisko, a widoki wow!!! wow!!! wow!!!!







Dochodzimy do kolejnej wioski. Tu już jest coś w rodzaju betonowych ścieżek, idzie się łatwiej, ryzyko upadku zmalało. Dopiero teraz w pełni możemy podziwiać krajobrazy. Su w oddali słyszy jakieś śpiewy muzykę.... W wiosce odbywają się uroczystości pogrzebowe oczywiście z udziałem szamana..... Zmarłych z zasady grzebie się gdzieś na polu przy domu. Oczywiście są też gdzieniegdzie cmentarze, ale tradycja to tradycja i mieszkańcy gór się jej trzymają. Przez chwilę z oddali przyglądamy się obrzędom, które dla nas wyglądają trochę dziwnie.... szczególnie rodzaj granej muzyki nie bardzo nam pasuje do okoliczności... no i te "wyczyny" szamana..........   Zdjęć oczywiście nie robiliśmy bo uznaliśmy, że nie wypada....... Natomiast fotek okolicy zrobiliśmy mnóstwo, gdzie człowiek nie spojrzał to piękniej było.... Nie rozumiem wpisów o przereklamowaniu Sapa..... 










Na luncha zatrzymujemy się w Thanh Phu. Specjalnie nie jesteśmy głodni, ale przyda nam się dłuższa chwila wytchnienia.... nasze nogi zdecydowanie dają już znać o sobie..... 
Przy sąsiednim stoliku zasiedli nasi rodacy. Są w Sapa już ostatni dzień. Niestety mieli pecha i przez poprzednie dni prawie nic nie widzieli bo cały czas lało. Dopiero dzisiaj mogli wyruszyć na wędrówkę, są straszliwie zmęczeni, ale ruszają dalej bo strasznie im się podoba i chcą nadrobić stracony czas. Uf jak dobrze, że my dopiero zaczynamy naszą przygodę w tym miejscu. Nigdzie nie musimy się spieszyć i możemy odpocząć przed dalszą drogą.



Po zjedzeniu luncha przed nami jeszcze jakieś 1,5 godz spaceru pomiędzy wioskami Thanh Phu, a Nam Cang. Jedzonko nas rozleniwiło. Su pyta, czy może chcemy już kończyć na dzisiaj? Nie ma mowy idziemy dalej, nie odpuścimy sobie tych widoków. 








Co chwilę mijamy rozwieszone płachty czarnego materiału. Su informuje nas, że to Indigo..... farbowana na czarno tkanina, z której szyje się tradycyjne stroje. Nam Indigo kojarzy się z jeansami i próbujemy mu to wytłumaczyć, ale niestety w takich sytuacjach bariera językowa jest nie do pokonania. Su nas nie rozumie i zaczyna dziwnie patrzeć.... o co nam chodzi? Dajemy za wygraną bo to tylko zwykły materiał...... 










Tak sobie idziemy i idziemy, aż nagle mówimy Su zobacz jeans.... Spojżał na nas z uśmiechem i stwierdził..... To jest źle ufarbowane...kiepska gospodyni to robiła, to jest bardzo tanie i lokalni tego nie kupią.... sprzeda się turystom..... No cóż..... 


Kwestię dogadania się z barwnikiem mamy już załatwioną, ale czemu małe kaczki są różowe? Okazuje się, że po wykluciu wkładane są do specjalnego roślinnego barwnika.... niestety nie dowiedzieliśmy czemu ma to służyć...






Mieszkańcy okolicznych wiosek swoje zdrowie i życie oddają w ręce szamanów. Napotykamy rytualne miejsce. Na tym zydelku sadza się młodych chłopców i szaman odprawia specjalny rytuał, który ma im zapewnić powodzenie w dorosłym życiu..... Przy okazji dowiadujemy się, że tutaj nikt nie ufa lekarzom. Jak ktoś zachoruje to idzie się do szamana i ten ma uleczyć chorego...... niestety próby wyleczenia często nie są skuteczne i jak jest już naprawdę źle z delikwentem to idzie się do lekarza... często zbyt późno. Chory umiera, a rodzina uważa, że to wina lekarza,a nie zabobonów......






Po dotarciu do Nam Cang czeka na nas samochód, który zawiezie nas do Sapa. Jesteśmy bardzo zadowoleni bo jakoś nie mamy ochoty na kolejne siedem kilometrów spaceru.... Po drodze zatrzymujemy się na punkcie widokowym. Podziwiamy wioski pomiędzy, którymi dzisiaj spacerowaliśmy.
Spotykamy też rodaka, który srogo nas skarcił, że jesteśmy rozpustni, bo korzystamy z samochodu, a trzeba prawidłowo - tyrać kilometry pod górę z buta... Więc życzymy mu szerokiej drogi, wsiadamy do samochodu i jedziemy do celu...







Docieramy do naszego hotelu Vista. Jesteśmy mega zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi. Umawiamy się z Su na kolejny dzień spacerów po tarasach...
Teraz jeszcze chwila niepewności jak będzie wyglądał nasz pokój....

Wjeżdżamy na górę i ...... o kurcze jest dokładnie tak jak chcieliśmy. Dostaliśmy apartament na najwyższym piętrze z widokiem na dolinę. Zapominamy o bolących zabłoconych nogach, biegamy jak wariaci po tych naszych 80 metrach i focimy..... na prysznic i relaks przyjdzie czas za chwilę....






Hotel Vista szczyci się najlepszymi pono widokami w calym Sapa... Nie wiemy jak jest w innych hotelach, ale z pewnością widoki z balkonu potwierdzają, że nasz wybór był całkowicie słuszny a reklama przesadzona nie była...




I tak to rozglądanie się i oglądanie widoków trwa, aż do zachodu słońca...

Wieczorem udajemy się na prosiaczka i po maść na obolałe kolano dla DZ... A później wracamy na nasz taras odpoczywać przy drineczku.




 To był wspaniały dzień warty każdego wysiłku i poświęcenia. Jutro czeka nas kolejna przygoda już się nie możemy doczekać.......................














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz